czwartek, 31 grudnia 2015

Zamieć śnieżna i woń migdałów (29/52)


Ostatnia książka, jaką zdążyłam doczytać do końca w roku 2015, pomogła mi podjąć noworoczne postanowienie. Mam co prawda kilka takowych, już przezornie spisanych, żeby dało się do nich powrócić w ciągu kolejnych miesięcy i sprawdzać, na ile mi to wychodzi. To jedno konkretne postanowienie tyczy się oczywiście książek. Moje niezrealizowane w tym roku zamierzenie, aby czytać jedną książkę tygodniowo, zamierzam jak najbardziej kontynuować. W 2015 przeczytałam książek tylko 29, ale to i tak znacznie więcej, niż zdarzało mi się w latach poprzednich. Poza tym ... wciągnęło mnie pisanie tego bloga i nawet odkrywam radość z tego, że ktoś tu zagląda. Może za jakiś czas zaowocuje to nawet jakąś wymianą myśli? Przecież zaczęłam pisać o przeczytanych książkach w sytuacji braku pola do dyskusji na taki temat w najbliższym otoczeniu - ludzi którzy umawiają się na przeczytanie tej samej pozycji, by potem o niej dyskutować, znam tylko z amerykańskich filmów...


Postanowienie noworoczne jest więc takie, aby w Nowym Roku przeczytać 52 książki i aby były to głównie dobre książki. Dobre czyli takie, które się czyta w więcej niż jedno popołudnie, które coś wnoszą w życie czytelnika, które zmuszają do myślenia nawet po zakończonej już lekturze, które się wspomina, o których chciałoby się dyskutować, albo przynajmniej komuś opowiedzieć. 

A o przeczytanej właśnie książeczce "Zamieć śnieżna i woń migdałów" nie będę się rozpisywać. Słaba nowela. Pomysł niezbyt oryginalny, choć pewna znajoma pisarka powiedziała mi kiedyś, że pisanie polega na tym, że się bierze średni pomysł i dopracowuje. Może tego dopracowania pani Lackberg zabrakło? Może to po prostu jedna z jej pierwszych prób literackich? Może przekonałabym się do jej twórczości, gdybym sięgnęła po coś nowszego? Może za jakiś czas sprawdzę.

środa, 30 grudnia 2015

Młody prawnik (28/52)

Po ostatniej irytującej wpadce z zakupionym tylko drugim tomem (jednotomowej wyjściowo) powieści, zaczęłam się zastanawiać czy naprawdę muszę kupować każdą książkę, jaką chciałabym przeczytać. Nie, nie muszę. I tak oto znalazłam się po raz pierwszy w dzielnicowej bibliotece - a mieszkam tu już kilka miesięcy. Trochę mniejszy komfort czytania, bo uwielbiam czytać moje własne książki - nowe, pachnące, bez plam przywodzących na myśl co mogli z tą książką robić poprzedni czytelnicy. No ale już chyba  wystarczy mi tych przypadkowych i wielokrotnie nie trafionych książkowych zakupów, a biblioteka i jej zasoby prezentują się naprawdę ciekawie.

Jedną z kilku książek, które wypożyczyłam (a muszę się przyznać, że klucz wyboru był niezmiennie ten sam: raczej szybka lektura, z założenia niezbyt wymagająca) była książka znanego mi już Johna Grishama pt. "Młody prawnik". Zapowiedź okładkowa obiecywała dużo: "Theo Boone jest jak Mitch McDeere z "Firmy". Równie dociekliwy, o niezłomnych zasadach, choćby miał za nie drogo zapłacić". Plus jakaś wzmianka, że Boone jest młodszy niż McDeere. Dalej nie czytałam, uznałam natychmiast, że to może być właśnie to, czego szukam.

Cóż. Nie było.
Gdybym przestudiowała opis nieco dokładniej, może przyszłoby mi to do głowy - choć w sposób jednoznaczny napisane to nie jest - że jest to książka dla młodego czytelnika. Główny bohater jest rzeczywiście młodszy niż Mitch McDeere bo ma ... trzynaście lat. Perypetie trzynastolatka, nawet z ciekawym procesem w tle, nie były pełnym napięcia i zwrotów akcji thrillerem prawniczym, którego się spodziewałam. Tak więc kolejne rozczarowanie, ale za kilka lat pewnie z przyjemnością polecę tę książkę np. bratankowi albo siostrzeńcowi. 

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Księżniczka z lodu czyli 26,5/52

Szukałam jakiejś nieskomplikowanej lektury, którą będę mogła zabrać ze sobą na świąteczny wyjazd - w pośpiechu robiąc zakupy w supermarkecie kupiłam "Księżniczkę z lodu" Camilli Lackberg. Wydanie niemal kieszonkowe, idealne na podróż. Byłam zachwycona, dopóki nie zaczęłam czytać...


Przeczytałam tylko pół tej powieści. I to bynajmniej nie dlatego, że nie miałabym ochoty na lekturę całości, tylko... Jakiś geniusz wydawnictwa wpadł na pomysł, aby, w ramach "Czarnej serii" w wydaniu kolekcjonerskim, wydawane powieści dzielić na części i "wypuszczać" na rynek co tydzień. Tak oto przy okazji szybkich zakupów nabyłam część drugą tej powieści myśląc, że kupuję całą powieść. Szczerze współczuję temu, kto w podobnych okolicznościach nabył tom pierwszy... Ja jakoś odtworzyłam sobie co zdarzyło się wcześniej, choć rzecz jasna umknęła mi masa szczegółów i wątków, co pozbawiło przyjemności snucia domysłów kto i dlaczego zabił - za mało miałam wiedzy. Czytając myślałam początkowo że autorka nowatorsko prowadzi fabułę, lakonicznie wprowadza bohaterów i wielu rzeczy pozwala się czytelnikowi domyślać, gdy bohaterowie nawiązują w swoich dialogach do czegoś co się zdarzyło wcześniej ale co nie zostało w powieści opisane... Niestety, wkrótce niejasności było coraz więcej i odkryłam dlaczego tak wielu rzeczy nie kojarzę.

Ogólnie przyjemności z lektury nie miałam prawie żadnej. Nie mam też zdania o autorce, bo trudno oceniać powieść, jak się przeczytało tylko jej fragment. Na pewno urzekła mnie bardzo nie-hollywoodzką historią początku romansu głównych bohaterów, pisarki i policjanta. Powinni przecież być piękni i nieskazitelni, a nie są. Jest dość prawdopodobne, że sprawdzę w kolejnej powieści pani Lackberg jak potoczyły się ich losy. O ile znajdę to w innym wydaniu/wydawnictwie, bo kolekcję "Czarna seria" chciałabym omijać z daleka (kryminały wydawane w dwóch częściach w odstępie tygodnia - serio???). 

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Przeczytać 52 książki

Od jakiegoś czasu jest już jasne, że się nie uda mi się przeczytać 52 książek do końca grudnia. Trochę szkoda... 
Ale prawdą jest, że w mijającym właśnie roku przeczytałam ich znacznie więcej, niż w latach poprzednich. Zamierzam więc mieć dokładnie to samo postanowienie noworoczne i cóż, zobaczymy ile (i o ile więcej :)) przeczytam w 2016. 
A na razie cieszę się na czas nadchodzących świąt, liczę na pewnie spowolnienie tempa i może ... uda się chociaż zaokrąglić ten wynik do 30 książek? 
Tych nie przeczytanych wciąż mam sporo, i trochę ich też przybywa. W czym problem? Urlop, urlop by się przydał!


niedziela, 20 grudnia 2015

Perełka (26/52)

Do przeczytania tej książki skłoniła mnie własna próżność. Od dawna mam wrażenie, że czytam bardzo przypadkowe pozycje, co z jednej strony daje możliwość odkrycia czegoś ciekawego i poznania różnych autorów, ale z drugiej strony pozbawia mnie takiego poczucia, że jestem osobą oczytaną. No, nie jestem, ale gdybym tak systematycznie czytała lektury wybrane w jakimś sensownym porządku, to może za jakiś czas mogłabym zaryzykować takie myślenie o sobie? A tu kicha... 
Dlatego kiedy wydawnictwo Znak napisało do mnie maila z informacją o promocji, dzięki której mogłam nabyć kolejnych kilka książek w bardzo rozsądnej cenie, jedną z nich została "Perełka" francuskiego autora Patricka Modiano. Napis "Literacki Nobel 2014!" brzmiał zachęcająco, no przynajmniej sprawdzę kto dostał tego Nobla rok temu...


Książka jest niesamowita. Intrygująca i wciągająca. Kiedy przypomnę sobie te tomiszcza, gdzie przez kilkadziesiąt stron czytałam prolog, to jeszcze bardziej zachwycam się panem Modiano, który sprawił, że od pierwszej strony pochłonęła mnie historia opowiadana przez bohaterkę. Historia krótka, niebanalna, opowiadana jakby nieśpiesznie, jakby od niechcenia uzupełniana przez kolejne wspomnienia, szczegóły konkretyzujące, umiejscawiające w czasie, doprecyzowujące tło przeszłych wydarzeń. Historia gęsta od uczuć bohaterki opisanych tak, że aż czuje się tę samą duszność, bezradność, zagubienie. A jednocześnie historia pełna niedopowiedzeń, przestrzeni na domysły i interpretacje. Przeczytałam i zaczęłam się zastanawiać o czym to tak naprawdę było. I czy czasem nie jest to jedna z tych pozycji, którym znaczenie nadaje też czytelnik. Wróciwszy właśnie z wyjazdu, w czasie którego dane mi było zmierzyć się z własnymi wspomnieniami i niezrealizowanymi marzeniami, trochę przez ten pryzmat patrzę na "Perełkę". Ale widzę też inne możliwe interpretacje, zastanawiam się nad dalszym losem bohaterki, bo autor nie kończy jej jednoznacznie. Niby zamknęłam książkę, a nie mogę się z nią rozstać.


I zachwyca ta lekkość pisania, ta umiejętność rozbudzenia ciekawości czytelnika od pierwszego zdania książki i utrzymania tego zainteresowania do zdania ostatniego, niebanalny pomysł, tak odległy od tego, co gdzieś kiedyś czytałam w ramach porad jak napisać dobrą powieść - jak zacząć, jak skończyć, jak zbudować postać bohatera. Modiano nie robi nic z tych rzeczy. Może na tym polega mistrzostwo?

wtorek, 8 grudnia 2015

Kiedy byłem dziełem sztuki (25/52)


"To dziwna książka" powiedziała moja dobra koleżanka widząc, że to ma być moja kolejna lektura. Przeczytałam i ... jestem zachwycona. To nie jest tak, że nie widzę paru drobiazgów, które gdzieś zgrzytnęły i może mogłyby być lepsze. Zachwyca mnie pomysł. Coś innego, coś niebanalnego, coś z przesłaniem. Po tym poznaje się mistrza słowa. No nareszcie dobra książka w moich rękach!


O czym jest ta książka? O nieszczęśliwym człowieku, któremu nagły i wymarzony sukces niosący za sobą upragnioną od dawna zmianę, pomaga zrozumieć to, kim był przedtem i docenić to, co stracił zyskując nowe, niezwykłe i bardzo sławne ja. Dla mnie to też opowieść o tym, że czasem rozpacz przysłania nam zdolność widzenia rzeczy i naszych bliskich, takimi jakimi naprawdę są. 

A dla tych którzy nie czytali, kilka słów zachęty w postaci cytatu z okładki:
"Każdy z nas nowi w sobie piękno. Całą sztuka polega na tym, by umieć je odkryć."
"Przypadkowe spotkanie ze słynnym artystą całkowicie zmienia życie bohatera książki. Z niepozornego, zakompleksionego człowieka przeistacza się w budzącą podziw rzeźbę. Wymarzona popularność, sława i bogactwo nagle są na wyciągnięcie ręki. Jednak za sukces musi zapłacić wysoką cenę." 
"Czy za cenę sławy warto wyrzec się wolności? Co decyduje o naszej wyjątkowości? Czy naprawdę to, co najważniejsze, widzi się tylko sercem?"

Góra bezprawia (24/52)

Kolejny na moim niewielkim regale thriller, tym razem ten z ulubionego gatunku: prawniczy. Co prawda, to pierwsza tego rodzaju książka w moich rękach, namiętnie za to oglądam tego typu filmy - i te będące adaptacjami powieści Grishama, i te nie będące... Dość powiedzieć, że nie znam filmu prawniczego powstałego w ostatnim dziesięcioleciu, którego bym nie oglądała. Nie wspominając o tych wcześniejszych, bo zaczęło się od fascynacji filmem "12 gniewnych ludzi".

Tak więc kierowana sentymentem ogólnym (tematyka) oraz ostatnimi tendencjami do czytania głównie książek, które szybko wciągają a przez to odciągają uwagę od kończącego się wkrótce weekendu, nabyłam i od razu przeczytałam"Górę bezprawia". 
Może nie jest to książka, którą chciałabym przeczytać jeszcze raz, może nie mogę powiedzieć, że utożsamiłam się z bohaterką albo że jej historia wniosła coś niezwykłego w moje życie, to nie ten typ lektury po prostu. 
Ale trudno  odmówić autorowi kunsztu pisarskiego. Dobrze napisane, ciekawe tło - zupełnie mi nieznane więc tym bardziej ciekawe, świetnie rozplanowane zwroty akcji. Mogłabym spokojnie przeczytać coś jeszcze autorstwa pana Grishama. Nie ukrywam, że ze zdumieniem przeczytałam na okładce, że jest autorem 30 (!) książek. Po czym ... zasugerowałam "świętemu Mikołajowi", że kolejna książka mogłaby być dobrym pomysłem na prezent gwiazdkowy ;)

Sześć córek (23/52)


To jedna z trzech polskich powieści, jakie ostatnio zakupiłam w Biedronce i przeczytałam z zachwytem. Zachwyt nie był spowodowany faktem, że wszystkie te powieści są wybitne. Zachwyciło mnie to, że jest trochę nowych polskich autorów, którzy jeszcze nie są mi znani, którzy tworzą, przebijają się ze swoimi propozycjami do wydawców, mają ciekawe pomysły. Jest potencjał na rynku :)


A "Sześć córek" jest na to jednym z dowodów. To skomplikowana historia sześciu sióstr, pochodzących z różnych związków swojego wspólnego ojca, urodzonych w różnych latach i różnych sytuacjach życiowych swego rodziciela i społeczno-polityczno-ekonomicznych swego kraju. Wszystkie historie, przedstawione w formie kolejnych rozdziałów, łączą się ze sobą osobą ojca i zaplanowanym przez niego finałem. 
Przyznam, że momentami troszkę się gubiłam w poszczególnych wątkach, skacząc z jednej opowieści życia do kolejnej, ale mimo to lektura mi się podobała. Coś naprawdę polskiego, przestawiającego świat mi - jeśli nie bliski, to przynajmniej znany, dobrze pomyślane, niesztampowe. Jeśli pojawi się kolejna powieść dla dorosłych czytelników autorstwa pani Szyszko-Kondej, na pewno do niej zajrzę.

Taniec z przeszłością (22/52)


Z trzech polskich powieści, które ostatnio przypadkowo "wpadły" mi w ręce, "Taniec z przeszłością" podobał mi się najbardziej. 

To rasowy kryminał, do tego napisany w sposób naprawdę inteligentny. Motyw ustawień Hellingera kojarzę  z innego kryminału, ta powieść nie jest jednak kopią żadnego udanego wzoru. Autorka zbudowała zaskakującą fabułę umiejętnie łącząc współczesne wydarzenia rozgrywające się w różnych miejscach Mokotowa z niezwykłą i powoli przed czytelnikiem odkrywaną historią sybiraków. Za to ostatnie jestem jej naprawdę wdzięczna, bo przy okazji tej lektury mogłam choć trochę poznać jak wyglądało ich życie.  Rzadko zdarza mi się czytać książki tak ciekawie skonstruowane. Do tego, to po prostu sprawnie napisany kryminał, którego nie powstydziłby się niejeden ze sławnych autorów tego gatunku. Cała ta intrygująca historia została opisana na mniej niż 300 stronach (czyli da się!), a opisana została tak, że oczyma wyobraźni już widziałam świetny i trzymający w napięciu film będący jej adaptacją. Oklaski.

Ulica Pogodna (21/52)

"Ulica Pogodna" to pierwsza z trzech niedawno i przypadkowo zakupionych polskich powieści. Pierwsze wrażenie - sympatyczna i bajkowa. Czyli miła i ciepła, ale ... zupełnie nieprawdziwa.
Ale czasem fajnie jest poczytać sobie ładne bajki.
I co jest bardzo ważne - to już taki komentarz na poważnie - nawet jeśli mam wątpliwości co do pomysłu, to jednak muszę i chcę przyznać: to jest naprawdę sensownie napisane. Nawet - co kiedyś wydawało mi się standardem ale najnowsze "bestsellery" pokazują, że standardów chyba już nie ma - otóż, ta powieść nawet została napisana w czasie przeszłym! Jako że należę do tych czytelników, których pierwszą reakcją na powieść w czasie teraźniejszym jest odruch obrzydzenia (no, jak można!), to naprawdę gratuluję. Gratuluję autorce, bo wśród powieści które ostatnio wpadły mi w ręce - to niestety rzadkość. Choć wydawałoby się, że podstawa ... 

Balsam dla duszy miłośnika kotów czyli 20/52



Ciężko opisać książkę, która towarzyszyła mi tak długo. "Balsam dla duszy miłośnika kotów" to prezent od "mojego" zespołu czyli osób z którymi pracuję, i które i śledzą, i kibicują moim zmaganiom z opieką nad (kiedyś) bezdomnymi kotami.

Książka, która dostarczyła mi wielu wzruszeń. Kilkadziesiąt krótkich opowieści autorstwa bardzo wielu i bardzo różnych ludzi, których łączy jedynie doświadczenie opieki nad kotem - własnym, bezdomnym lub przygarniętym. Opowieści, które chwytają za serce. Mam takie wrażenie, że przeczytać te wszystkie (jest ich tyle!) opowieści do końca może jedynie prawdziwy miłośnik kotów :) Nawet dla mnie nie było to łatwe, w każdym razie, nie przy "jednym podejściu". Ale pozostaję  zwolenniczką tej książki i zawartych w niej opowiadań. Kilka jest dla mnie naprawdę cennych - jak ta ciut zabawna "Wlazł kotek" dowodząca, że bezinteresowne dobro do nas wraca, szybciej niż moglibyśmy pomyśleć. Albo "Machiavelli" jako dowód na to, że to koty wybierają nas, a nie my ich. Albo opowieści o odchodzeniu, szczególnie "Kot który dał mi wiarę". Tak trudne, a jednak tak piękne. Jako opiekun dwóch pięknych i kochanych futrzaków chcę zachować to w sercu i pamięci, na ten czas, który kiedyś pewnie nadjedzie - choć dzisiaj nie jestem sobie w stanie nawet wyobrazić, że moich ukochanych kotów, szczególnie Larrego, może kiedyś już ze mną nie być.

Jeszcze jedna refleksja towarzysząca czytaniu tej książki - niezliczona ilość osób współpracowała przy jej napisaniu. Na końcu publikacji zamieszczono dwu-trzyzdaniową informację o każdej z nich. Przeczytałam wszystkie te opisy z narastającym zachwytem - większość z tych osób została opisana jako "pisarz, pisarka, autor, autorka". Wspaniałe poczucie obfitości pomysłów i talentów. Wykorzystywanych w praktyce. Mam nadzieję, że u nas też tak będzie :)

środa, 25 listopada 2015

Październikowa cisza

Ostatnio czytam książki przypadkowo kupione w ... Biedronce. Dla kogoś, kto już odkrył, że konkurs literacki Biedronki miał pulę nagród dwukrotnie większą niż nagroda literacka Nike, nie brzmi to zbyt dziwnie, dla pozostałych pewnie tak. W każdym razie, nie tak dawno trafiła się promocja w Biedronce, dzięki której można było nabyć 3 książki za niecałe 26 złotych. Skorzystałam i jestem właścicielką trzech nowych polskich powieści. Jestem zachwycona, bo nazwiska autorek nie mówią mi kompletnie NIC więc czytaniu towarzyszy spora radość z odkrywania nowych (może ciekawych??) polskich autorów. 
Szczegóły wkrótce :)


niedziela, 27 września 2015

KryZYSK (19/52) czyli zmień Kryzys w Zysk

Trochę się zastanawiałam czy dodać tę pozycję do listy przeczytanych książek, chyba dlatego, że czytanie jednak kojarzy mi się z jakimś wysiłkiem intelektualnym. Takim jak podążanie za wspomnieniami autora i wchodzeniem w zupełnie inny świat, wizualizowaniem tych miejsc i rzeczywistości jakich nigdy nie doświadczyłam osobiście - tak jak to nieśpiesznie robię czytając "Wschód" Stasiuka - czy takim jak śledzenie szybko toczącej się akcji z wszelkimi jej misternie zaplanowanymi zwrotami poprzez długich kilkaset stronic kolejnego thrillera, co mi się ostatnio tak często zdarzało. A lektura poradnika "KryZysk" jest li jedynie przyjemnością. Nie chcę przez to powiedzieć, że można wyłączyć myślenie, nie. Można za to wyłączyć myślenie schematami. Poprzez 99 różnych porad, krótkich, zabawnych, zaskakujących, czasem dziwnych, autor pobudza i zachęca do innego spojrzenia na rzeczywistość, do wyjścia poza dotychczasowe ramy myślenia i działania, do podejmowania aktywności zgodnie z posiadanymi talentami, do uważności i do wykorzystywania nowych trudnych sytuacji na swoją korzyść, wyciągania wniosków, wdrażania nieschematycznych rozwiązań, do cierpliwości i wytrwałości w przekształcaniu dzisiejszej porażki w jutrzejszy sukces... Pochłonęłam jej zawartość wracając z ciekawej konferencji, na której tę książkę kupiłam, a teraz planuję sobie ją smakować codziennie czytając jedną tylko poradę. 
Naprawdę inspirujące.

PS Jakiś czas temu stworzyłam na tym blogu zakładkę "Cytaty" z myślą o zapisywaniu pięknych, cudzych zdań, które w mocniejszy sposób mnie dotknęły podczas lektury. Zakładka długo była pusta. Cóż, może to po prostu pochodna przypadkowych i nie dość górnolotnych wyborów lektur? Które można przeczytać, polubić lub nie, ale na pewno niczego nie chce się z tego "zabrać" dla siebie? W każdym razie, pierwszy cytat został  wczoraj zapisany, właśnie z tego poradnika :)

sobota, 26 września 2015

Zaginiona dziewczyna (18/52)

Odkrywam w sobie coś takiego, jak syndrom niedzielnego popołudnia. Świadomość, że nieuchronnie zbliża się ten moment, kiedy będę musiała iść do pracy, staje się trudna do zniesienia z każdą upływającą niedzielną godziną.
Antidotum? Wciągająca książka. Torebka, kluczyki, najbliższe centrum handlowe i już mam kolejną lekturę, która skutecznie zajmie moje myśli i nawet nie zauważę, kiedy niedzielne popołudnie stanie się wieczorem, a ten przemieni się w nielubiany poniedziałkowy poranek...

Dokładnie taki schemat powtórzył się w miniony weekend i tak oto stałam się właścicielką kolejnego tomiszcza - thrillera "Zaginiona dziewczyna". Tak, miałam już takich nie czytać, ale do tego akurat mam sentyment: widziałam wcześniej film i wg mnie był naprawdę dobry. 

Książka też spełnia wszystkie wymagania gatunku i oczekiwania czytelników. Świetnie napisana, wciągająca, z ciekawą intrygą i przewrotnym, niebanalnym zakończeniem. Za to chyba cenię tę powieść najbardziej - mimo całego wysiłku jakiego wymagało stworzenie takiej konstrukcji, najbardziej urzeka mnie fakt, że autorka oparła się pokusie zakończenia odpowiadającego naszemu wewnętrznemu pragnieniu sprawiedliwości. Jest inaczej, jest wkurzająco, jest ciekawie. To lubię!

Czego nie lubię? Kolejnych ponad sześciuset stron... Czy wszystkie trhillery muszą być takie długaśne??? Z drugiej strony... Te 650 stron pomogło niepostrzeżenie minąć niedzielnemu popołudniu i znacząco skróciło drogę do i z pracy w kolejne dni tygodnia :)

poniedziałek, 14 września 2015

Zostań przy mnie (17/52) czyli kolejny kompulsywny zakup w sklepie spożywczym


Choć po ostatniej lekturze obiecywałam sobie, że po kryminał szybko nie sięgnę, nuda niedzielnego popołudnia i niska cena wydania kieszonkowego sprawiły, że na mojej półce pojawiła się kolejna książka tego gatunku.



To chyba pierwsza moja lektura pana Cobena, choć kojarzę go jako autora powieści "Zaginiona", którą jeszcze do niedawna myliłam z zatytułowanym nieco podobnie thrillerem "Zaginiona dziewczyna", znanym mi jak dotąd tylko z dość udanej ekranizacji. Podczas czytania "Zostań przy mnie" doszłam zresztą do wniosku, że powinnam zatrzymać się na oglądaniu tego rodzaju filmów, a oszczędzić sobie nerwów przy czytaniu takich książek. Kłopot bowiem w tym, że to taka typowa amerykańska sprawnie skonstruowana historia, z akcją sprawnie posuwającą się do przodu, z dobrze zbudowanym i narastającym napięciem. Którego nieco nadwrażliwy odbiorca - jak ja - może nie lubić. W kinie sprawa jest prosta: na chwilę zamykam oczy, a dźwięk jest dla mnie wystarczającą informacją co się dzieje i wskazówką, kiedy mogę znów zacząć spoglądać na ekran. Podczas lektury trudno zamknąć oczy... 
A sama książka - cóż, dobrze napisana, nie przegadana, oczami wyobraźni widzę w niej świetny materiał na film, który pewnie bardzo by mi się podobał. Nie jest to wybitna literatura, nie widzę tu takiej solidnej pracy autora, którą dostrzegłam w ostatnio czytanym polskim kryminale ("Pochłaniacz") i pewnie już za kilka tygodni będę miała problem z przypomnieniem sobie treści tej książki. To po prostu, kolejna i jakby jedna z wielu, nieskomplikowana choć zaskakująca rozwiązaniem, szybka pomimo swej objętości, lekka lektura na jedno krótkie popołudnie.

niedziela, 13 września 2015

Pochłaniacz (16/52)


Tę książkę kupiłam pod wpływem impulsu. Ostatnio jej autorka pani Katarzyna Bonda była przestawiana w kilku czasopismach i po tej reklamie jej osoby byłam ciekawa jej pisania. Dodatkową zachętą była zamieszczona na okładce zapowiedź znanego mi już z podobnej twórczości pana Zygmunta Miłoszewskiego, że autorka została właśnie królową polskiego kryminału. Jak tu nie sprawdzić osobiście?


Książki tego typu z reguły czyta się jednym tchem. Tę konkretną czytało mi się niełatwo. Jestem mocno nastawiona na konkret, więc już na 80. stronie odczuwałam lekkie zniecierpliwienie faktem, że wciąż czytałam prolog. Na stronie 170. irytacja była już bardzo duża, gdyż ... nadal jeszcze nie popełniono morderstwa, przy rozwiązaniu którego, jak wiedziałam już z zapowiedzi okładkowej, miała współpracować główna bohaterka profilerka Sasza Załuska. Morderstwo w końcu zostało popełnione, choć na stworzony przez bohaterkę profil zabójcy musiałam poczekać kolejnych 300 stron. Specjalizacja Saszy i te kilkaset stron czekania na efekt jej pracy zbudowało we mnie duże oczekiwania co tego profilu, więc wydał mi się bardzo rozczarowujący. Także dlatego, że niewiele wniósł i nie został potem wykorzystany do rozwiązania zagadki.
Ostatecznie akcja dobiegła końca, wyjaśniło się kto, jak i dlaczego. Zgodnie z wymogami gatunku, autorka na koniec zaplanowała kilka zwrotów akcji, mających zbudować odpowiednie napięcie przed rozwiązaniem zagadki - ja byłam już tak zmęczona tą lekturą, że właściwie bez emocji dotarłam do końca powieści, na zasadzie "żeby tylko skończyć".

Wiem, że najnowsze wzorce kryminałów skandynawskich i amerykańskich tak każą, ale mam wątpliwości czy ilość wątków uzasadnia aż taką objętość książki. O temacie objętości dobrze i konkretnie pisał Schmitt, w swoim dzienniku dołączonym do "Trucicielki", którą niedawno czytałam. Może właśnie dzięki niemu mam teraz bardziej krytyczne podejście do prawie sześciuset stronicowej lektury - w pewnym momencie, mocno zniecierpliwiona, zaczęłam się złośliwie zastanawiać, czy do zbudowania takiej opowieści trzeba tylu kartek, co do zapisania aktu oskarżenia w sprawie Amber Gold? Skojarzenie nieprzypadkowe, gdyż do tej afery autorka, bardzo zręcznie zresztą, nawiązuje, czyniąc wątek afery piramidy finansowej, w której "umoczonych" jest wielu bardzo wpływowych ludzi, jednym z głównych i najciekawszych wątków powieści. Zbudowanie takiej wielowątkowej fabuły, gdzie zbrodnia wypływa z wydarzeń sprzed wielu lat, których bohaterowie zajmując już inne pozycje zawodowe czy społeczne, wciąż są ze sobą tajemniczo powiązani, jak również widoczne przygotowanie i wysiłek autorki w realistycznym przedstawianiu śledztwa "od kuchni", to główne zalety powieści, które dowodzą i pomysłowości, i talentu pani Bondy.  Poza tym autorka zadbała o umieszczenie aktualnych trendów, tak więc w powieści koniecznie musi się pojawić ksiądz, który oczywiście jest księdzem-celebrytą, wierzy w Boga ale ilość rzeczy których sobie jeszcze nie poukładał w tej relacji jest zaskakująca. Jedną z jego wątpliwości jest rzecz jasna Kościół w sensie hierarchii,  egzorcyzmy odprawiane przez niego wywołują śmiech (mój), a w jego najbliższym otoczeniu jest kłamliwie uprzejmy wikary, który tak naprawdę tylko czyha na możliwość zajęcia jego miejsca. Dla czytelnika mającego realny kontakt z Kościołem - męczące. Ale wiem, modne i zgodne z obrazem jaki w mediach głównego nurtu kreują zapraszani tam celebryci w koloratkach (tak, tak, wiem, że tacy istnieją). Drugą postacią, która nie przekonała mnie do siebie jest sama bohaterka Sasza, głównie w kontekście jej zawodu ("psycholożka") oraz przeszłości: powodów wyjazdu z kraju, tajemnicy kto jest ojcem jej dziecka. Tu już nie będę rozwijać, żeby nie powiedzieć za dużo, kto przeczyta - chyba zrozumie.
Pomimo moich zastrzeżeń i braku entuzjazmu mam przekonanie, że autorka przygotowała materiał na naprawdę dobrą książkę - choć w moim odczuciu "Pochłaniacz" dobrą książką jeszcze nie jest. Pamiętam jednak, że w zamierzeniu autorki jest to dopiero pierwszy tom z czterech, z których każdy ma być pewną odrębną całością, ale w każdym losy i postać Saszy Załuskiej będą rozbudowywane. Być może więc spojrzenie po lekturze wszystkich czterech tomów będzie zupełnie inne. I mimo tego, że ta akurat powieść średnio mi się podobała, to autorce naprawdę kibicuję. Nadal jestem pod wrażeniem samozaparcia pani Bondy do wejścia w rolę pisarki, o czym czytałam we wspomnianych na wstępie czasopismach, więc widząc jak konsekwentnie nad tym pracuje i jakie są efekty tej pracy, mogę tylko składać gratulacje.

sobota, 5 września 2015

Frajerskie listy (15/52)

Niespodziewanie dostałam prezent w postaci książki "Frajerskie listy" autorstwa Mary Eberstadt, kompletnie mi wcześnie nieznanej amerykańskiej pisarki będącej też pracownikiem naukowym Uniwersytetu Stanforda.

Książka niezwykła czy wręcz - jak głosi zapowiedź na okładce - przewrotna. Jej treścią jest 10 listów skierowanych do ateistów. Listy te pisane są przez młodą osobę, która po wielu różnych doświadczeniach oraz przemyśleniach postanowiła porzucić Frajera (czyli Boga) i powiększyć grono światłych ateistów. Jako "neofitka" ochoczo doradza tym, do których dołączyła, jak najlepiej propagować idee ateizmu, aby zdobywać rzesze zwolenników. Oczywiście mimochodem wskazuje na te wszystkie punkty, których światły ateista w dyskusji powinien unikać za wszelką cenę, bo będą zdecydowanie sprzyjać opiniom ich adwersarzy. Tak więc zamiast gloryfikacji ateizmu czytelnik w każdym kolejnym liście poznaje wszystkie jego słabości. Oraz słabości tych, którzy na czele tej ideologii stoją. 

Mimo zabawnej formy, książka nie jest łatwą lekturą, a w każdym razie dla mnie łatwą lekturą nie była. Przede wszystkim dlatego, że mocno jest osadzona w realiach amerykańskich - sporo jest w niej faktów, cytatów i nawiązań do flagowych postaci ateizmu oraz do współczesności amerykańskiej w ogóle. Tak więc czytanie tej książki ze zrozumieniem wymagało nieustannego sprawdzania komentarzy w odnośnikach podpowiadających kontekst kulturowy słów autorki oraz przede wszystkim wyjaśniających kim są albo co konkretnie napisali opisywani ateiści. Nawet jeśli po lekturze nie pamiętam już tych wszystkich osób i faktów, to jednak kilka podstawowych argumentów sobie przyswoiłam, a może nawet byłabym w stanie wyrecytować jeśli nie kilka faktów z życia i publikacji, to przynajmniej nazwiska "Czterech Jeźdźców Nowego Ateizmu"*  ;) 
Zdecydowanie polecam!

*R.Dawkins, D.C. Dennett, C.Hitchens, S.Harris

wtorek, 11 sierpnia 2015

Święta Siostra Faustyna i Boże Miłosierdzie (14/52)


Cieniutka, niepozorna książeczka zawierająca krótki - bo i życie było krótkie - życiorys siostry Faustyny, historię powstania słynnego obrazu "Jezu, ufam Tobie!", zapisków w "Dzienniczku", wyjaśnienie i treść modlitw związanych z Bożym Miłosierdziem, historię wprowadzenia święta Bożego Miłosierdzia, liczne wypowiedzi papieża Jana Pawła II, kalendarium beatyfikacji i kanonizacji świętej... 
A to tylko połowa książeczki. 
Drugą jej część stanowią liczne i często bardzo wzruszające świadectwa ludzi, którzy dzięki modlitwie do Bożego Miłosierdzia doświadczyli wielu łask. Tych, które zdumiewają lekarzy, nie mających medycznego uzasadnienia przypadków uzdrowienia, i tych mniej spektakularnych, czasem wiadomych tylko danej osobie lub jej bliskim: nawrócenia, wyleczenia z alkoholizmu czy narkomanii, ocalenia w czasie wojny i wielu innych. Poruszające jest też najczęściej chyba cytowane przesłanie o tym, że najwięksi grzesznicy mają przed innymi prawo do ufności w miłosierdzie Boga. 

Niezwykła lektura, szczególnie dla tych, którzy są w trudnościach.

Lech Kaczyński. Portret (13/52)

Po lekturze wcześniejszej książki, napisanej z perspektywy córki pary prezydenckiej, natychmiast sięgnęłam po wspomnienia zebrane w jeden tom przez Michała Karnowskiego. Publikacja została wydana jeszcze w roku 2010. Nie sposób wyliczyć wszystkich autorów (jest ich 50), a są to, oprócz brata i matki pana prezydenta, jego współpracownicy z różnych momentów pracy zawodowej, dziennikarze, osoby życia publicznego, znajomi. 

Bardzo interesujące i różne perspektywy, od osobistych wspomnień, przez próby opisania polityki Lecha Kaczyńskiego, jego rozumienie suwerennego państwa czy kontynuacji wizji Piłsudskiego w dzisiejszych czasach, a nawet zapowiedź podziałów jakie nastąpią w społeczeństwie jako naturalny efekt rodzącego się narodowego mitu Lecha Kaczyńskiego. Do tego wywiady z samym prezydentem, w tym jeden niepublikowany za jego życia, przemówienie którym rozpoczął swoją prezydenturę czy zapis przemowy, którą zamierzał wygłosić w Katyniu.

Warto przeczytać i zapoznać się bliżej z sylwetką i poglądami prezydenta Kaczyńskiego, zwłaszcza jeśli się wcześniej czerpało wiedzę o nim jedynie z mediów głównego nurtu. Jak to ujęła jedna z osób wspominających go w tej książce: "Po tragicznej śmierci Lecha Kaczyńskiego pod Pałacem Prezydenckim ułożyliśmy tysiące kwiatów i zapaliliśmy tysiące świateł, lecz gdy żył, nie stać nas było na uczciwą, odważną, samodzielną refleksję i własne zdanie. Z tym pozostaniemy."

piątek, 7 sierpnia 2015

Moi Rodzice (12/52)

Jestem bardzo wdzięczna Marcie Kaczyńskiej i Dorocie Łosiewicz za tę książkę. Ze wzruszeniem czytałam ten wywiad-rzekę o rodzicach pani Marty, także dlatego, że jestem jedną z tych osób, które nie doceniły prezydenta Kaczyńskiego za jego życia. 
To barwna i ciekawa opowieść o pięknych ludziach i ich pięknym życiu - o służbie, o uczciwości, o szacunku dla innych ludzi, o myśleniu o Polsce. Ale to też historia kochających się małżonków, historia rodziców i dziadków. Ludzi, którzy latami żyli w skromnych warunkach, a mimo to prestiż związany z funkcją prezydenta nie wpłynął na ich postawę życiową. Lektura daje też możliwość poznania "od kuchni" niektórych okoliczności, jak na przykład słynna reklamówka, w której rzekomo pan prezydent zabrał kanapki na podróż. Ta książka pomaga odkłamać jego obraz, pełna jest ładnych zdjęć pary prezydenckiej, innych niż migawki, jakie zapamiętaliśmy z przekazów medialnych sprzed 10/04. Pełna jest też faktów, znanych nazwisk, sporo jest w niej także pytań nadal pozostających bez odpowiedzi. 
Dzisiaj, po tym co stało się 10/04 i po tym, co stało się później, zarówno w sferze mediów, w sprawie (nie)wyjaśniania okoliczności katastrofy, jakości kolejnej prezydentury i postawy premiera, a wreszcie polityki Rosji wobec Ukrainy, trudno jest chyba nie przejrzeć na oczy i nie zobaczyć, jakiego formatu polityka straciliśmy. Bo różne można mieć podejście do stanowiska prezydenta. Zacytowany przez panią Martę Donald Tusk uważa podobno, że po zaprzysiężeniu prezydentowi pozostaje tylko "prestiż, zaszczyt, żyrandol, pałac i weto". Życiorys Lecha Kaczyńskiego, jego podejście do powierzonych obowiązków i lista jego dokonań temu przeczy. Nie zdziwię się, jeśli podręczniki do nauki historii będą go wymieniać jako przykład prawdziwego męża stanu.


niedziela, 2 sierpnia 2015

Panie z Cranford czyli 11/52

 Po tak żmudnej i długotrwałej lekturze, jaką było dla mnie przebrnięcie przez opisane poniżej "Lekcje Madame Chic", potrzebowałam czegoś lekkiego i przyjemnego, tak do poczytania w niedzielne popołudnie. Wybór padł na dziewiętnastowieczną powieść "Panie z Cranford" napisaną przez Elizabeth Gaskell.

To urocza opowieść o małym angielskim miasteczku Cranford, zamieszkiwanym głównie przez samotne kobiety: te niezamężne choć już wiekowe i te owdowiałe. Często zubożałe, z godnością znoszące swój stan, pełne dyskrecji i gotowe nieść pomoc innym, którzy mają jeszcze trudniej. Oczywiście, lokalna społeczność pełna jest też zależności klasowych, ma swoją "elitę" dyktującą właściwe zachowania czy poglądy. Ma swoje wielkie wydarzenia i małe skandale takie jak przyjazd kuglarza lub małżeństwo, które niektórzy uważają za mezalians. Wszystko to budzi uśmiech czytelnika - urocze obrazki z nieistniejącego już świata. To wszystko wplecione jest zgrabnie w niespieszną, ale konkretną akcję kończącą się, jak na ten rodzaj powieści przystało, swoistym happy endem. Cudna odtrutka. 

Gdzieś kiedyś widziałam serial BBC bazujący na tej powieści, po tej lekturze chętnie obejrzałabym go jeszcze raz.

Lekcje Madame Chic czyli jak nie czytać książek (10/52)

Dzięki książce "Lekcje Madame Chic" przestałam czytać na dwa miesiące. Nie chcę przez to powiedzieć, że przestałam czytać inne książki a delektowałam się tylko tą pozycją - naprawdę przestałam czytać cokolwiek.
I nie jest to wina nieudolności autorki, pani Jennifer L.Scott, a jedynie smutne pokłosie mojej ambitnej decyzji, aby w ramach "Projektu 52" wszystkie książki, jakie od lat leżą zaczęte, przeczytać do końca. Nawet jeśli przestała mnie już interesować ich treść. Taką książką są właśnie "Lekcje Madame Chic". Zdołałam ją w końcu przeczytać od pierwszej do ostatniej strony!

Czy więc ją odradzam? Nie. To momentami bardzo ciekawa opowieść czy raczej poradnik Amerykanki, która miała okazję w czasie studiów mieszkać w Paryżu. Wyjechała z domu jako nieokrzesana "przedstawicielka wszechobecnego luzu i chipsów", a wróciła jako uosobienie francuskiego szyku i elegancji. I nie chodzi tu tylko o zmianę garderoby, ale przede wszystkim o zmianę podejścia do zawartości szafy, jedzenia, a nawet do aktywności fizycznej, kobiecości, sztuki, życia...
Osobiście skorzystałam na zastosowaniu porad proponowanych przez autorkę np. w odniesieniu do mojej własnej szafy. Zyskałam głównie ... przestrzeń, po pozbyciu się wielu zbędnych rzeczy oraz zupełnie inne spojrzenie na nowe zakupy. Oraz parę refleksji nad konsumpcjonizmem. A kiedy nie mogę znaleźć miejsca parkingowego tam gdzie chcę, przypominam sobie, że Francuzki specjalnie parkują samochody nieco dalej, aby się trochę przejść. Spodobało mi się robienie zakupów w pobliskim warzywniaku, zamiast w supermarkecie. Zaś rozdział o wydawaniu przyjęć dla przyjaciół dziwnym trafem czytałam przeprowadzając się do większego mieszkania posiadającego nareszcie sensownych rozmiarów stół.

Nie oznacza to jednak, że wszystkie porady, jakie po powrocie do Stanów Jennifer opisywała na swoim blogu pod tytułem "20 najlepszych rzeczy, których nauczyłam się w Paryżu", a ostatecznie zebrała w tej książce, są do natychmiastowego zastosowania. W trakcie lektury ugrzęzłam na rozdziałach dotyczących dbania o cerę, kosmetyków i makijażu. Cóż, jestem starsza niż autorka w momencie dokonywania swoich odkryć, od lat wielu umiem zrobić sobie makijaż, także ten uważany przez autorkę za elegancki "no make-up look", więc pewne porady są mi zbędne. Tym bardziej, że po latach życia zgodnie z zasadą "nie wychodzę z domu bez makijażu", co autorka szczerze propaguje, zaczęłam być bardziej wyluzowana i czerpię sporo radości robiąc sobotnie zakupy nie mając na sobie grama makijażu, a mając za to np. niewyprasowany T-shirt. Niektóre porady wywołają też pewnie uśmiech na twarzy polskiej kobiety, która zachęcona rozdziałem o zapraszaniu przyjaciół na domowy obiad doczyta, że samej autorce zdarza się korzystać w takich sytuacjach z ... kateringu. Mimo tego książka jest ciekawa, pełna prostoty i elegancji, tego powiewu francuskiego szyku, który bywa tak inspirujący i dzięki któremu pragniemy czerpać z życia wszystko, co najlepsze. Nie żałuję więc, że w końcu sięgnęłam po tę książkę od lat już leżącą na mojej półce. Choć takie czytanie na siłę jest właśnie czytaniem jakiego chciałabym jednak unikać - inaczej kolejną niespełna trzystustronicową pozycję będę czytać dwa miesiące...

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Biuro kotów znalezionych czyli 9/52


Będąc właścicielką domu tymczasowego, wspierającą dorywczo wolontariuszy pewnej pro-zwierzęcej fundacji, nie mogłam nie sięgnąć po książkę "Biuro kotów znalezionych" autorstwa pani Kingi Izdebskiej.

Autorka, pracująca jako wolontariuszka fundacji zajmującej się bezdomnymi kotami, koncentrującej działania głównie na sterylizacjach dzikich kotów miejskich, opisuje w swojej debiutanckiej książce własne doświadczenia. Relacja z pierwszej ręki, trochę edukacji - to na pewno zalety tej książki, zwłaszcza dla czytelników nie mających pojęcia czym się różni kot tymczasowy od rezydenta albo kogo nazywamy karmicielem. Ta lektura może przybliżyć im pewien aspekt rzeczywistości, która ich otacza, a której jednak nie dostrzegają na co dzień.

Co mi się podobało w tej lekturze? Zabawny tytuł i pomysł na tytuły rozdziałów, tempo opowieści, no i oczywiście tematyka książki. Oraz ogólne poczucie humoru autorki - przywłaszczyłam już sobie kilka wyrażeń, jak choćby "pierwszy stopień zakocenia".

Czy poleciłabym tę lekturę? Tak. Choć w moim odczuciu jest to książka trochę nierówna: czasem po prostu wartko tocząca się, niewyszukana opowieść, tu i ówdzie przebłysk talentu przejawiający się pięknym zdaniem czy niebanalnym opisem, ale zaraz obok może pojawić się niepotrzebna dłużyzna czy rozwinięty a niewiele wnoszący wątek. Ktoś kiedyś powiedział mi, że pierwsza książka z reguły nosi znamiona grafomanii. Nie podsumowałabym w taki sposób "Biura kotów znalezionych", ale mam wrażenie, że kolejną książkę autorka mogłaby napisać lepiej. I szczerze jej kibicuję, bo uważam, że już dokonała czegoś niezwykłego: pracować na pełen etat, angażować się w wolontariat i przy tym wszystkim napisać powieść - chapeau bas!

niedziela, 31 maja 2015

Folwark zwierzęcy czyli 8/52

Cóż. Nadszedł czas nadrabiania wstydliwych zaległości z tak zwanej klasyki. Jako pierwszy - George Orwell i jego "Folwark zwierzęcy". Wybór przypadkowy - ot, ktoś postanowił wyrzucić tę książkę na makulaturę, a ja postanowiłam ją odzyskać. Czyli taki jakby recykling ...

Książka niezwykła. Nie jest to powieść, którą się czyta z zapartym tchem, zarywając noc, żeby tylko poznać dalsze losy bohaterów. To raczej gorzka lektura. Pisana na początku lat 40 ubiegłego wieku jest alegoryczną opowieścią ukazującą zagrożenia związane z reżimem komunistycznym. Daje czytelnikowi trochę satysfakcji śledzenie tych nawiązań i odszyfrowywanie, kogo reprezentują poszczególne postaci, zwierzęce i ludzkie, przedstawione na kartach tej opowieści. Żeby nie powiedzieć za wiele, bo znacznie lepiej jest tę historię poznawać w wydaniu Orwella niż moim, tylko dwa słowa o fabule: jest to historia zwierząt z dworskiego folwarku, które postanawiają obalić dotychczasowy ustrój - czyli pozbyć się człowieka - i same zarządzać folwarkiem. Nowe porządki, nowe, lepsze zasady życia społecznego, wszystkie zwierzęta wspólnie pracują na swoje utrzymanie, wszystkie są równe, a potem ... życie pokazuje, że jednak niektóre są równiejsze. Znamy? Znamy. 
Pomysł autora genialny, lektura ciekawa, a wnioski - bardzo smutne. 

Jak choćby ten, że głupim społeczeństwem łatwiej się zarządza, a u nas - poziom edukacji coraz niższy, w kulturze ten sam trend. Nie mówię tu nawet o pewnych wątpliwych artystycznie dokonaniach zwanych ładnie performance'ami, ale na przykład o teatrze. Ostatnio słyszałam Krystynę Jandę opowiadającą, jak współcześni aktorzy muszą dostosowywać swoją grę do poziomu widowni, żeby nie było wybuchów śmiechu w chwilach, gdzie powinna być zaduma. Bo ludzie już nie rozumieją niektórych subtelniej przekazanych treści. A przecież - to już moje zdziwienie - do teatru raczej nie chodzą miłośnicy "celebrity splash", tylko tak zwana elita.

Dodatkowych wrażeń dostarczał mi czas czytania tej książki: tak się przypadkowo złożyło, że był to okres między pierwszą a drugą turą naszych wyborów. Z ust wielu polityków, z okładek dzienników i tygodników docierał do mnie krzyk o wielkim zagrożeniu dla naszej demokracji. Bo jeśli nie zagłosujemy jak trzeba, to wróci PiS!!! A ja w tym samym czasie śledziłam losy dzielnych folwarkowych zwierzaków, które za każdym razem, gdy miały poczucie, że nie na to się umawiały, że coś jest nie tak, że ktoś próbuje przeforsować swój własny interes, słyszały od tych "równiejszych" jedno przerażające pytanie: "chyba nie chcecie aby wrócił pan Jones?".

Czyli aż tak wiele się nie zmieniło od czasów Orwella?

poniedziałek, 18 maja 2015

Bóg nigdy nie mruga czyli 7/52

Książka autorstwa Reginy Brett ma podtytuł "50 lekcji na trudniejsze chwile w życiu". 
Autorka to amerykańska dziennikarka, która zebrała swoje felietony w jedną książkę. We wstępie, dzięki któremu możemy lepiej zrozumieć tytuł zbioru i doświadczenia osobiste autorki będące podstawą do powstania felietonów, autorka pisze tak:

"Zawsze miałam wrażenie, że w chwili moich narodzin Bóg akurat mrugnął. Przegapił je
i nigdy się nie dowiedział, że przyszłam na świat".
W jednym z felietonów, które nazywane są tu "lekcjami", dzieląc się własnym doświadczeniem doprecyzowuje: "Wszystko może się zmienić zanim zdążysz mrugnąć. Ale nie martw się, Bóg nigdy nie mruga."
Z tej książki bije radość życia, na którą często pozwala sobie tylko ten, kto był bliski jego utraty. Autorka daje proste rady, zachęca do cieszenia się każdą chwilą, także w starości czy w trudnościach. Opisuje swoją historię oraz wspomina osoby, które zmieniły jej życie swoją postawą, dobrocią, miłością. Moje ulubione fragmenty to właśnie te krótkie historie o zwykłych i zarazem niezwykłych ludziach, które niosą ciepło i nadzieję. To także lekcje, w których Brett uczy jak oswoić starość i odkryć piękno tego czasu w życiu człowieka. I ten fragment dotyczący podejmowania decyzji, zwłaszcza tych wielkich i ważnych, gdy cel jest odległy, wzniosły i nie do zdobycia niczym górskie szczyty dla początkującego taternika. Autorka daje banalną radę: "Po prostu zrób następny właściwy krok". "Zwykle wiemy, jaki powinien być nasz następny krok, ale jest on tak błahy, że umyka nam z pola widzenia. Skupieni na dalekiej przyszłości, widzimy jedynie poważny i przerażający przełom zamiast prostego zadania. Dlatego czekamy. I czekamy. Czekamy, jakby plan na życie miał rozwinąć się u naszych stóp niczym czerwony dywan". A realizacja tego celu czyli działanie przypomina zwykle jazdę samochodem nocą: "Widzisz tylko fragment drogi, który oświetlają twoje światła, a mimo to dojeżdżasz w ten sposób do celu.".
To była ta lekcja, której ja potrzebowałam, jaka będzie Twoja?
Sprawdź koniecznie.

I jeden komentarz: autorka jest chrześcijanką i nie sposób tego nie zauważyć podczas lektury, ale w lekcjach, które zawiera w tej książce znajdą coś dla siebie także ludzie innych wyznań lub niewierzący. Oraz wierzący ale nieco bardziej radykalni niż autorka. Te lekcje są w jakiś sposób uniwersalne, pełne życiowej mądrości kobiety, która poprzez chorobę nowotworową miała szansę przyjrzeć się życiu i temu, co w nim jest najcenniejsze. Swoimi wnioskami postanowiła podzielić się z czytelnikami, a odzew jaki wywołały jej felietony, owocujący ostatecznie książką przetłumaczoną na wiele języków, pokazuje jak bardzo jesteśmy spragnieni takich prostych, podstawowych prawd o życiu i o nas samych. Jak wyznaje autorka: "Rak to wspaniała pobudka. Wyrwał mnie z letargu.". I jeszcze zapewnia: "Nie trzeba usłyszeć diagnozy <rak>, żeby zacząć żyć pełnią życia." (...)" Życie jest tak cenne."
 Szczerze polecam tę książkę. Nawet jeśli kilka lekcji pomniesz znudzony/a tematem lub pierwszymi zdaniami, na pewno znajdziesz przynajmniej jedną, o której pomyślisz, że została przygotowana specjalnie dla Ciebie. I pewnie tak właśnie było.

niedziela, 17 maja 2015

Trucicielka czyli 6/52

Ta książka zaowocowała we mnie zaskakującym choć banalnym pytaniem, na które długo nie mogłam sobie odpowiedzieć: czy kiedykolwiek wcześniej czytałam jakiś utwór tego autora? Wydawał mi się taki znajomy, ale nic konkretnego nie przychodziło mi na myśl. W końcu ustaliłam, że chyba, kiedyś, dawno temu, pod wpływem ładnej recenzji, kupiłam książkę Schmitta w prezencie dla przyjaciela. Potem odnalazłam na swojej własnej półce "Przypadek Adolfa H.", stojący tam pewnie jakieś 10 lat, nieprzeczytany - na usprawiedliwienie tego zaniechania mam fakt, że wydanie jest w wersji oryginalnej i najwyraźniej nie miałam na tyle motywacji, by się zabrać za czytanie po francusku. Może teraz to zrobię?

"Trucicielka" jest niewielkim zbiorem opowiadań, w sumie są to cztery historie. Moje wydanie tej książki jest wzbogacone o dziennik autora, zbierający zapiski towarzyszące powstawaniu opublikowanych w tym tomie opowiadań. Zaczynam od końca czyli od dziennika właśnie, ponieważ zawiera, oprócz kilku rozważań autora, także wyjaśnienie jak powstaje i czym jest tom opowiadań. Schmitt podkreśla, że każdy z jego zbiorów opowiadań nie jest zbiorem przypadkowo zebranych krótkich form, ale starannie zaplanowanym projektem, w którym intencjonalnie przedstawia razem kilka różnych opowieści, krótkich ale precyzyjnie skonstruowanych i kompletnych, aby całościowo komponowały się w tom o bardzo konkretnej wymowie. Dla mnie najbardziej ciekawe były notatki dotyczące samego procesu tworzenia, od momentu kiedy jakaś myśl nieśmiało świta w głowie autora, poprzez cały czas jej krystalizowania, obrastania innymi wątkami i historiami, i całą pasję pisania, w jaką autor w pewnym momencie wchodzi. Wspaniały obraz! Nieraz słyszałam o aktorach przygotowujących się do roli - tyjących, drastycznie chudnących, budujących masę mięśniową, wchodzących w kontakty z różnymi środowiskami czy subkulturami tylko po to, by wiarygodnie oddać głębię granej postaci. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak w opisywaną postać wciela się autor, ile go to kosztuje, jakich zabiegów używa. Krótkie uwagi Schmitta na ten temat to dla mnie perełki tego dziennika.
Same zaś opowiadania, w moim odbiorze, zbudowane są wokół motywu dobra i zła w kontekście wyborów jakich dokonujemy, i przemiany jaka dokonuje się w nas w ich następstwie. Najbardziej zapadły mi w pamięć i serce tytułowa "Trucicielka" oraz "Koncert Pamięci Anioła". Pierwsza historia przestawia losy niezwykłej starszej pani, żyjącej w niewielkim francuskim miasteczku, które rozsławiła swoją osobą, trzykrotnie bowiem została wdową, i choć nigdy jej tego nie udowodniono, była, a przez niektórych nadal jest, podejrzewana o zamordowanie swoich mężów. Pojawienie się w parafii nowego proboszcza, na punkcie którego Marie - główna bohaterka - zaczyna mieć pewną obsesję, sprawia, iż powraca ona do przeszłości wyznając młodemu księdzu szczegóły swojego życia. Drugie z opowiadań to historia o ambicji, zazdrości, zbrodni i przemianie, jakiej nieoczekiwanie doświadczają obaj bohaterowie, młody muzyk Chris dla którego życie ludzkie okazało się mniej ważne od własnego sukcesu i jego bardziej utalentowany muzycznie rywal Axel, który stał się ofiarą wyboru dokonanego przez Chrisa.
Dwie pozostałe historie podobały mi się nieco mniej, ale w każdym z opublikowanych w tym tomie opowiadań niezmiennie zachwyca pomysł, jaki autor miał na swoich bohaterów i ich losy, oraz fakt, że każda z tych historii niesie swoje przesłanie. To lubię :)

O matko, znowu kupiłam książkę!

Wczoraj doszłam do wniosku, że ten blog mógłby być zatytułowany takim właśnie zawołaniem.

Odkąd zaczęłam czytać w ramach "Projektu 52", w moim życiu zaszły pewne zmiany.

Pierwsza jest taka, że dużo częściej jeżdżę komunikacją miejską: w tramwaju można czytać, za kierownicą samochodu byłoby to trudne.

Niestety - i to jest ta druga zmiana - pieniądze teoretycznie zaoszczędzone na paliwie, zamiast mnożyć się na koncie, natychmiast materializują się w postaci nowych książek. Szał książkowych zakupów zaczyna mnie już martwić: stosik "do przeczytania" rośnie nieproporcjonalnie szybciej od tego zawierającego książki "przeczytane". Nawet idąc do marketu po zakupy spożywcze wracam z książką, czekając na poczcie wertuję wystawione tam powieści. Ba, gdyby się kończyło tylko na wertowaniu. Kończy się zakupami. Ostatnio upatrzyłam tam kolejny tom Alice Munro, wtedy nie miałam wystarczającej ilości gotówki przy sobie, ale wkrótce będę tam kolejny raz ... 

Czasem jednak nie sposób się oprzeć "okazji". Wczoraj pojechałam na zakupy do hipermarketu, typowe sobotnie zakupy, i odkryłam tam najnowszą książkę Wojciecha Sumlińskiego, tę samą o której mówi się, że jej dystrybucja jest blokowana teraz, w czasie kampanii wyborczej. Sprawdziłam z ciekawości: w księgarniach internetowych empik i matras ma status "niedostępny", strona merlin wygląda tak, jakby nigdy nie było jej w ofercie. Myślałam, że będę musiała biegać po księgarniach patriotycznych, żeby to zdobyć, a tu proszę, stoi sobie na półce w markecie, nawet pięknie wyeksponowana, w głównej alejce, na półce z bestsellerami. Tuż obok kolejnego tomu opisującego resortowe dzieci. I jak tu się nie skusić??

Pozostaje jednak problem, jak połączyć chęć posiadania tylu książek z potrzebą dopinania miesięcznego budżetu oraz z brakiem miejsca na ich przechowywanie. Mogłabym może zainwestować w jakiś nowy regał, ale jak to zrobić, skoro o rety, znowu wydałam pieniądze na książki...

sobota, 16 maja 2015

Uwikłanie czyli 5/52

Bardzo chciałam przeczytać chociaż jeszcze jedną powieść autorstwa Zygmunta Miłoszewskiego, ponieważ poprzednia wywołała we mnie ambiwalentne uczucia. Okazją stała się seria książek dołączanych do jednego z czasopism - kolejną pozycją, którą zakupiłam w ten sposób okazała się powieść "Uwikłanie".
Czy czytałam tę książkę z przyjemnością - zasadniczo tak. Znowu dopracowane szczegóły fabuły, wartka akcja, dobre, czasem zabawne dialogi. Do tego opis rzeczywistości, która budzi zainteresowanie - w końcu wszyscy żyjemy w kraju "grubej kreski", a konsekwencji tego doświadczamy na co dzień. Nawet jeśli fabuła jest fikcją literacką, ma tło wyjątkowo realne. Trochę rozczarowuje rozwiązanie zagadki kryminalnej - odpowiedź na pytanie "kto jest winny?", trudno mi też zrozumieć dylematy osobiste głównego bohatera z zakresu żona a kochanka - cóż, nie jestem facetem wchodzącym w tzw. kryzys wieku średniego.
Po lekturze jest dla mnie dość jasne, że pan Miłoszewski ma talent. Doceniam szczegóły opisanej historii wskazującej na dobry warsztat autora, ale jednak męczy mnie sączący się między wierszami "sosik", w jakim jest ona podana. Byle pretekst jest dobry do choćby drobnych uszczypliwości pod adresem ważnych dla mnie wartości/ludzi. Np. gdy pierwszych zdaniach powieści prokurator Szacki przejeżdża mostem przez Wisłę, czytelnik od razu dowiaduje się jak cenny był wkład Piskorskiego w rozwój Warszawy, mimo nieprawidłowości finansowych znacznie lepszy niż prezydentura "Kaczora", ksiądz pojawiający się w opowieści musi mieć "wygląd onanisty", a jedyny dziennikarz, na którego główny bohater może patrzeć bez obrzydzenia jest rzecz oczywista przedstawicielem Gazety Wyborczej. To ostatnie rozbawiło mnie tak, że mój śmiech prawdopodobnie słyszeli nawet sąsiedzi z parteru...
Mimo niewątpliwych zdolności autora, raczej nie zostanie moim ulubieńcem. Bo lubię, gdy literatura skłania do myślenia, przeżywania, gdy owocuje refleksją wnoszącą coś sensownego w życie czytelnika. Lub, w przypadku literatury "mniejszego kalibru", gdy po prostu dobrze służy nieskomplikowanej rozrywce. Na to, co autor wplata w swoją historię nie mam ochoty, niezależnie od tego, czy są to rzeczywiste poglądy autora czy tylko drobne ukłony w stronę recenzentów i krytyków z mediów głównego nurtu.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Uciekinierka czyli 4/52

Lubię czytać Alice Munro.
No może za poważna deklaracja, biorąc pod uwagę że to druga jej książka w moich rękach, ale rzeczywiście to lubię. Podoba mi się urocza starsza pani uśmiechająca się z okładki, podoba mi się zgłębianie rzeczywistości kanadyjskiej, nieznanej mi zupełnie, bo mój kontakt z literaturą tego kraju zaczął się i skończył na Ani z Zielonego Wzgórza. Lata temu oczywiście. Podoba mi się swoboda, z jaką autorka podchodzi do czasu, jej opowieści zaczynają się w jakimś momencie życia jej bohaterów i kiedy już czytelnik mocno się wczyta i przywiąże do tej rzeczywistości, niespodziewanie akcja przeskakuje o lat kilkanaście lub kilkadziesiąt, dając niezwykłą perspektywę losu bohaterów i pozwalając zamknąć długie życie w krótkiej opowieści. Podobają mi się jej pomysły na zawirowania w życiu bohaterów, które czasem są boleśnie inne od tego, czego życzy im wiernie kibicujący czytelnik. Podobają mi się nieoczywiste, czasem nagłe zakończenia, nie mające nic wspólnego z upragnionym, banalnym happy endem.
 
"Uciekinierka" to zbiór ośmiu bardzo wciągających opowiadań, z których niektóre tworzą całość większej historii, ale nie wszystkie. Moja uporządkowana natura oczywiście wolałaby, aby do wszystkich było zastosowane jednakowe podejście. Ot, potrzeba schematu. Autorka schematów unika. Bohaterki łączy miejsce akcji (kanadyjska prowincja) oraz jakaś forma ucieczki w ich życiu. Czasem zamysł autorki jest oczywisty, czasem musiałam przekartkować opowiadanie raz jeszcze, żeby zrozumieć związek tytułu z treścią opowiadania. Wszystkie historie były dla mnie ciekawe i zaskakujące - nie tylko wtedy gdy zaczynałam czytać kolejną wchodząc w codzienność nowych bohaterów i ich spraw, ale także wtedy, gdy oni i ich świat byli już oswojeni, i gdy kolejny ich życiowy zakręt a moje przełożenie kartki przynosiło niespodziankę, której nie byłam w stanie przewidzieć. Dwie historie wywołały we mnie poczucie niezgody na los, jaki Munro swoim bohaterom zgotowała. Jedną z nich ciągle w sobie noszę.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Motyl czyli 3/52


 Lisa Genova „Motyl”


Wzięłam tę książkę do ręki tylko dlatego, że spodobała mi się jej piękna okładka. Tak po prostu. Nigdy o niej wcześniej nie słyszałam. A okazało się, że to jedna z tych książek, która pokazuje świat przeciętnemu człowiekowi zupełnie nieznany, która zmienia perspektywę i  która w jakiś sposób zostaje w czytelniku na zawsze.
Bohaterką jest pięćdziesięcioletnia Alice, kobieta spełniona, aktywna, odnosząca sukcesy naukowe doktor psychologii pracującą na amerykańskim uniwersytecie Harvarda, szczęśliwa żona i matka trójki dorosłych dzieci.
Kiedy niespodziewanie zaczynają się jej kłopoty z pamięcią, zarówno ona, jak i otoczenie zakładają że to efekt przemęczenia, może depresji. Prawda jest zupełnie inna – Alice jest chora na Alzheimera o wczesnym początku. Śledzimy losy Alice przez prawie dwa lata jej życia, obserwując jak zmienia ją choroba, jak zabiera jej to wszystko czym żyła: pracę naukowca i nauczyciela akademickiego, relacje z bliskimi, wspomnienia, własną samoświadomość, poczucie godności, ważności. Ciekawa książka, pokazana z perspektywy osoby chorującej, świadomej swojej choroby i jej skutków, tych już widocznych dla bohaterki i jej bliskich, i tych które nieuchronnie wkrótce nastąpią.
Książka jest fikcją literacką, ale widać duży wysiłek autorki włożony  w urealnienie tej opowieści. Powieść zyskała rekomendację National Alzheimer Association, jako jedyna publikacja w Stanach, również polskie wydanie jest opatrzone logiem jednego z lokalnych polskich Stowarzyszeń na Rzecz Osób z Chorobą Alzheimera i komentarzem pani prezes  Polskiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom z Chorobą Alzheimera. Najwyraźniej to ważna książka pomagająca poszerzać wiedzę o tej chorobie. Do tego naprawdę sprawnie i ciekawie napisana powieść. To jest książka, którą naprawdę mogłabym polecić.

Ziarno prawdy czyli 2/52


Po tę książkę Zygmunta Miłoszewskiego "Ziarno prawdy" sięgnęłam przypadkowo, ot dołączyli ją do jakiegoś czasopisma. Nawet nie skojarzyłam tytułu powieści z plakatami reklamującymi jej ekranizację, a film chyba niedawno miał premierę. Najprawdopodobniej nie jestem reprezentantem "grupy docelowej" czyli fanów kryminału. 

Bohaterem jest prokurator po przejściach życiowych, który zamienia stanowisko w Warszawie na pracę w mniejszym mieście, chcąc w ten sposób znaleźć trochę spokoju. Na miejscu czeka go rzeczywiście spokojne ale dość samotnicze życie, nie potrafi zżyć się z miejscową społecznością, wchodzi w powierzchowne związki i nie ma zbyt dużo pracy. Ale w końcu i tutaj trafia mu się porządne morderstwo, jak się wkrótce okaże – niejedno…
Na pewno robi wrażenie dopracowana w szczegółach fabuła, przemyślany zwrot akcji będący zaskoczeniem dla czytelnika - w każdym razie dla tak niedoświadczonego czytelnika kryminałów jakim ja jestem - a opisy miasta sprawiają, że aż się chce znowu odwiedzić Sandomierz. I nie dziwi fakt, że ktoś przeniósł tę opowieść na ekrany kinowe, fabuła daje dobre możliwości na stworzenie dynamicznego i zaskakującego zwrotami akcji filmu. Ale jednak to chyba nie jest mój ulubiony gatunek. Po przeczytaniu powróciło też wrażenie, że czasem aby odnieść sukces, czy to literacki, czy filmowy, wystarczy u nas umiejętnie wpleść w tło wątek żydowski. Przeszkadzały też zaowalowane poglądy autora – akurat pod adresem tego co dla mnie jest ważne komentarze włożone w usta bohaterów były bardziej zgryźliwe czy choćby częstsze. Może to tylko zabieg gwarantujący większą liczbę czytelników czy przychylniejsze recenzje w mediach głównego nurtu - w końcu autor jest laureatem paszportów Polityki? Mnie to razi, ale chyba właśnie dlatego przeczytam przynajmniej jeszcze jedną książkę tego autora – żeby sobie potwierdzić lub nie potwierdzić te pierwsze jednak negatywne wrażenie.

O niezwykłym kocie czyli 1/52


Książka pierwsza w całości przeczytana w tym roku, "Billy. Kot który ocalił moje dziecko" autorstwa Louise Booth, oparta jest na faktach i jest z gatunku tych, które czyta się jednym tchem. To opowieść matki, która zmaga się z autyzmem swojego synka. Początkowo nie zdaje sobie sprawy z jego stanu, jedynie intuicyjnie przeczuwa, że coś jest nie tak i próbuje metodą prób i błędów prowadzić swoje dziecko w sposób sprzyjający jego rozwojowi. Kiedy w końcu udaje jej się zasięgnąć opinii specjalistów i zdiagnozować dziecko, słyszy od autorytetów, że jej syn nigdy nie pójdzie do normalnej szkoły. 
A jednak okazuje się, że ten wyrok nie jest ostateczny. Synek robi niespodziewane postępy, a zaczynają się one w momencie, gdy rodzina decyduje się na adopcję bezdomnego kota Billy'ego. Między chłopcem a kotem rodzi się silna więź, a obecność Billy'ego w życiu pomaga małemu Fraserowi pokonywać kolejne przeszkody. Ta wzruszająca historia po jakimś czasie staje się głośna najpierw w całej Wielkiej Brytanii za sprawą publikacji prasowych, a wraz z publikacją książki, już w całej Europie.  
Piękna i budująca opowieść, dla tych, którzy kochają koty i dla tych, którzy potrzebują nadziei i dowodu na to, że cuda są możliwe.


Tę książkę poleciła mi bezpośrednio pani z wydawnictwa Nasza Księgarnia. Pani trafiła na mój inny blog, poświęcony kotom i uznała widać, że zamieszczenie na nim notki o książce będzie służyło jej promocji. Nie wiem czy tak było – choć sądząc po liczbie odsłon tamtego bloga, rzeczywiście sporo osób mogło się o tej publikacji dowiedzieć.  Natomiast dla mnie było to bardzo sympatyczne i motywujące doświadczenie, dzięki któremu nie zarzuciłam ostatecznie pomysłu, by wrócić na serio do czytania, choć od mojego noworocznego postanowienia upłynął już prawie kwartał. I niezmiernie miło jest na początek otrzymać egzemplarz recenzencki, zwłaszcza jeśli się nie jest właścicielem bloga recenzenckiego. Taka swoista zachęta ze strony Losu :)))
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...