niedziela, 19 sierpnia 2018

Wilki

To jedna z lepszych książek, jakie ostatnio trafiły w moje ręce. Świetnie napisany i równie dobrze przeczytany audiobook.

Myślę, że ta książka podobała mi się tak bardzo również dlatego, że autor - swoim życiem - spełnia w jakimś stopniu moje marzenia. Mieszkać w domu a nie w bloku. Być na co dzień blisko natury ale nie tracić kontaktu z wielkomiejską rzeczywistością. Robić to co się naprawdę lubi ale pozostawać na gwarantującym stabilizację etacie w wielkiej firmie. Brzmi dobrze, no tylko jak to zrobić? Ech. 

Z podszytym zazdrością zachwytem śledziłam więc opisaną w książce "Wilki" opowieść jak to się wszystko w życiu autora zaczęło. Jak warszawiak opuścił stolicę by zamieszkać blisko puszczy białowieskiej i skąd się tam wzięła jego żona o hiszpańskich korzeniach? Jaki genialny talent posiadała ich suczka Antonia i dlaczego jej opiekunowie utrzymywali go w ścisłej tajemnicy? Jakie były losy najsłynniejszego ponoć wilka (oswojonego, o ile da się naprawdę oswoić wilka) Kazana? Jakie inne wilki autor spotkał, obserwował i opisał? Do tego niezłe historyczne wprowadzenie - jak to się stało, że się boimy wilków? Czy zawsze tak było? Dlaczego i gdzie ludzie wilki zabijali?

Bardzo, bardzo ciekawa opowieść. Mocno przybliżająca też zrozumienie jak wilki żyją, jak się zajmują młodymi, jak polują, dlaczego czasem zjadają zwierzęta hodowlane i dlaczego odstrzał wilków nie jest w takiej sytuacji żadnym rozwiązaniem, bo osłabiona wataha może być jeszcze bardziej skłonna do zjadania krów czy owiec... Wiele się dowiedziałam. Także takich rzeczy, których wolałabym nie wiedzieć. Przez opisywanych chyba ze dwadzieścia lat pobytu i pracy autora w pobliżu puszczy, spędzonych na obserwacji leśnej zwierzyny, nie można było przecież nie zetknąć się z ludzką podłością, bezdenną głupotą czy niewyobrażalnym okrucieństwem. Kłusownicy, łamiący prawo myśliwi, przymykający na to oczy leśnicy, leniwi urzędnicy. Niektóre opisy są naprawdę trudne do zniesienia, i słuchając ich, kilka razy rzucałam obelgami z bezsilnej złości, która była też doświadczeniem samego autora. 

Ten audiobook skończył się za szybko. Natychmiast postanowiłam kupić książkę w wydaniu papierowym, by przeczytać jeszcze raz i pooglądać zdjęcia opisywanych miejsc i zwierząt. By mieć jeszcze przez chwilę kontakt z tym niedostępnym dla mnie inaczej światem, z którym wcale nie mam ochoty się rozstawać.


12/52 (2018)



PS. Skąd u mnie takie nagłe zainteresowanie tematyką wilków? Zawdzięczam to panu Marcinowi Kostrzyńskiemu, którego filmiki śledzę od jakiegoś czasu na fejsbuku i youtube, i bardzo je polecam.
Autor, były myśliwy który zamienił strzelbę na kamerę, realizuje świetne materiały z życia dzikich zwierząt, popularyzując wiedzę i walcząc także z mitami na temat wilków. Wiele z przygotowanych materiałów adresowanych jest do dzieci.
Pan Marcin zasłynął uratowaniem dwóch wilków, potrąconych przez samochód. Oba przeżyły i po rekonwalescencji wróciły na wolność. 



https://www.facebook.com/marcin.kostrzynski
https://www.youtube.com/channel/UCmp1HXF8DdHXDMtg3M_cncg/videos


Dygot

Niesamowita powieść. Naprawdę. Różne przypadkowe rzeczy ostatnio czytam, a Dygot jest czymś wyjątkowym na tym tle. Przemyślane. Zgrabne. Wstrętne. I piękne.

Uderza jakaś świeżość, inna jakość. To jest zupełnie inne pisarstwo niż to, do czego przyzwyczaiły mnie moje dotychczasowe wybory czytelnicze.

Historia dwóch rodzin, a właściwie dwie historie, które zaczynają się przeplatać. Autor nie szczędzi wysiłku by swoich bohaterów a potem ich potomków, dokładnie opisać i zaciekawić czytelnika ich losami. Lekka narracja choć dotyka naprawdę trudnych czasów i sytuacji. Fabuła zatacza długie koło. 

I ten tytułowy Dygot. Czym jest? Chyba ... po prostu życiem? Rzeczywistością każdego z nas. Takie mam odczucia po tej lekturze.

Lekturze, której naprawdę nie można przegapić. 


No i okładka. Rewelacyjna, podobnie zresztą jak tytuł.
Fajnie jest czasem trafić na dobrą książkę napisaną przez kogoś naprawdę utalentowanego. Jestem bardzo ciekawa innych powieści tego autora.


11/52 (2018)

Sprawa Niny S.

Od długiego już czasu ciekawiło mnie nazwisko pani Nurowskiej. Wiele razy o jej książkach słyszałam i to raczej pozytywne opinie, ale jakoś nigdy żadna nie trafiła w moje ręce. Tak więc gdy jakiś czas temu na marketowej wyprzedaży znalazłam "Sprawę Niny S.", kupiłam i przeczytałam natychmiast, by nadrobić braki i wyrobić sobie własne zdanie.

"Sprawa Niny S." to historia zabójstwa i policjanta, który próbuje je wyjaśnić. Czy zabiła tytułowa Nina? Dlaczego miałaby to zrobić? W miarę jak poznajemy jej skomplikowaną historię życia, zaczynamy rozumieć coraz więcej. Tak jak i komisarz, który ostatecznie tę sprawę musi rozwiązać i doprowadzić do końca. I zrobi to, w dość niecodzienny zresztą sposób.

Nie jest to jakaś wybitna powieść, nie jest też zbyt długa, to drugie osobiście uważam za jej atut - wolę krótsze i bardziej konkretne fabuły od rozwlekłych tomiszczy, których autorzy chyba sądzili, że będą mieć stawkę płaconą od ilości napisanych stron. Pani Nurowska unika tej dziwnej ale wciąż panującej wśród autorów kryminałów mody. Na pewno widać też zupełnie inny warsztat pisarski. Często zdarza mi się czytać debiutanckie powieści. Gdy bezpośrednio po takiej lekturze sięgnęłam po książkę pani Nurkowskiej - to było więcej niż różnica. To była przepaść. Talent, doświadczenie? Pewnie jedno i drugie.
Co mnie jednak zupełnie nie przekonało, to postać i wybory życiowe głównego bohatera, prowadzącego śledztwo w sprawie tytułowej Niny. Mimo to całą powieść oceniałam pozytywnie.


10/52 (2018)

***
Sprawa Marii N.

Dlaczego więc nie sięgnę nigdy więcej po powieść tej autorki? Z powodów prywatnych. Niesamowicie irytują mnie artyści, którzy uznali, że znają się nie tylko na tym, w czym są dobrzy, ale na wszystkim. I że mają rację. Tę jedyną rację. Najsłuszniejszą. I natychmiast muszą ją głosić wszędzie z zacięciem samozwańczych proroków. Bez względu na to, jak szkodliwe i wywrotowe byłyby te pomysły dla naszego kraju. Mam tego naprawdę dość.
Bardzo mi żal, że - na przykład - nigdy więcej nie zobaczę na scenie pani Krystyny Jandy, choć marzyłam by choć jeszcze raz obejrzeć jej fenomenalną Shirely Valentine. Ale po wszystkich jej ostatnich wypowiedziach publicznych, zapoczątkowanych żenującym spektaklem pt "olaboga, nie dali mi dotacji na mój prywatny teatr!", ów teatr już na mnie ani złotówki nie zarobi. Choć bardzo lubiłam tam chodzić.
Bez żalu natomiast rezygnuję z kupowania i czytania powieści pani Nurowskiej, po tym jak - tuż po lekturze "Sprawy Niny S." - miałam wątpliwą przyjemność przeczytać kilka nieco histerycznych wpisów na fejsbuku. Ostatnie zaś wypowiedzi, o laleczkach voodoo i wojskowych, których autorka wzywa do rebelii, są dla mnie przekroczeniem wszelkich granic. Czy naprawdę ktokolwiek o zdrowych zmysłach życzyłby sobie i rodakom puczu, ze wszystkimi tego konsekwencjami? Serio???

Nie sądzę, aby którykolwiek z artystów cierpiących na syndrom obrońcy demokracji i kontestujących jednocześnie wynik demokratycznych wyborów odczuł kiedykolwiek, że nie zarobił na mnie ani gorsza. Pewnie nie, jestem tylko pojedynczym odbiorcą kultury. Ale ja się czuję bardzo dobrze z myślą, że ich nie wspieram.

Ona & On

"Ona i On" to historia relacji damsko-męskiej. Bardzo ale bardzo ujęło mnie to, że przede wszystkim jest to historia przyjaźni. Zapoczątkowanej dość niesztampowo, ale przyjaźni a nie jakichś miłości bądź romansów jak to zazwyczaj w powieściach bywa. Gdyby tylko [uwaga, uwaga spoiler ....] autor był tu trochę bardziej konsekwentny...

Akcja powieści zaczyna się (i toczy się głównie) w Paryżu. Mieszka tam Paul, amerykański pisarz, którego debiutancka powieść odniosła niesłychany sukces, niezależnie od szerokości geograficznej na której mieszkają jego czytelnicy. Paul opuścił Amerykę, zaszył się w Paryżu by pisać kolejne powieści, ale teraz sukcesy wydawnicze przydarzają mu się już tylko wyłącznie na rynkach azjatyckich. Przypadkowo spotyka słynną angielską aktorkę, która w tym samym mieście pragnie incognito wyleczyć złamane serce. 


Historia, która mogłaby się zacząć romansem, zaczyna się dość niesztampową relacją przyjacielską, i to jest spora zaleta tej powieści. Kolejną jest na pewno pomysł na postać pisarza i powód jego niebywałego sukcesu w Azji. Wspaniała historia! Takie smaczki odróżniają byle jakie powieści od tych naprawdę dobrych. Warto też wspomnieć, że fabuła nie jest zero-jedynkowa, nie ma łatwych rozwiązań, jednoznacznych sytuacji. Fajnie się to czyta. 
Choć gdybym mogła, zakończyłabym tę historię inaczej...

09/52 (2018)

sobota, 18 sierpnia 2018

Do pięciu razy sztuka ...

Nazwisko Alka Rogozińskiego jeszcze kilka dni temu nie mówiło mi kompletnie nic. Tak było dopóki nie wpadłam na pomysł przetestowania aplikacji do słuchania audiobooków. Ostatnio znowu podróżuję jakby trochę więcej - na dłuższe lub krótsze dystanse - i opcja słuchania przy okazji książek wydała mi się warta rozważenia.

Moim zamiarem było wysłuchanie kolejnej części kryminalnych historii rozgrywających się w okolicach Lipowa. Tyle tylko ... że akurat w tym katalogu nie znalazłam nic autorstwa Puzyńskiej. Stąd przypadkowy wybór lektury, którą był kryminał "Kto zabił Kopciuszka".

Doceniłam autora za wiele rzeczy.
Pierwsza to ciekawy sposób budowania historii. Autor zaczyna bowiem od pewnego rodzaju prologu, by potem cofnąć się w czasie i opowiedzieć jak bohaterowie znaleźli się w tej sytuacji, i doprowadzić historię do - szczęśliwego oczywiście - rozwiązania zagadki.
Druga to fakt, iż mimo że książka opowiada o morderstwie, to nie mamy tu do czynienia z dramatycznymi opisami zwłok ani sadystycznych działań zabójcy. Powiedziałabym, że to kryminał lekkiego kalibru, gdzie ważniejsza jest zagadka logiczna niż szczegółowe opisy zbrodni, po przebrnięciu przez które co wrażliwszy czytelnik ma mdłości lub nocne koszmary.
Trzecia to fabuła zbudowana w niecodzienny sposób. Oto główna bohaterka, poczytna autorka kryminałów, dość nieudolnie walczy z brakiem weny, a termin oddania kolejnej powieści zbliża się nieubłaganie... Wraz ze swoją przyjaciółką, również literatką, próbują wymyślić treść nowej książki, szukając kogo to Róża (bohaterka) mogłaby tym razem uśmiercić na kartach swojej powieści. Wymyślona przez nie naprędce fabuła w zabawny i zaskakujący sposób zaczyna przeplatać się z rzeczywistością, kiedy to bohaterki udają się na zorganizowany bal charytatywny, na którym ... no właśnie. Oczywiście, zdarza się coś niesłychanego, zagadkowe zabójstwo młodej kobiety i wygląda na to, że jest wiele, naprawdę wiele motywów, którymi mogli się kierować zaproszeni goście. Kto z nich jest więc mordercą? Pisarki postanawiają przeprowadzić własne śledztwo...
Napisałam że fabuła jest zabawna? Tak. Przyznam, że rzadko zdarza mi się śmiać podczas czytania kryminałów, ale tutaj śmiałam się bardzo często. Autor pisze w sposób zabawny. Nagromadził sporo wywołujących uśmiech porównań, które posłużyły do opisania poszczególnych bohaterów, nawet tych drugo czy trzecioplanowych. Częste są też śmieszne dialogi, będące wymianą uszczypliwości pomiędzy bohaterami. Efekt? Czytelnik się naprawdę nie nudzi.
No i ostatnia rzecz. Postaci. Były ciekawe i każda miała w sobie coś przekonywującego. Oraz bardzo konkretny motyw do zabicia ofiary...
To była naprawdę ciekawa powieść.

Po tak przyjemnej lekturze, natychmiast sięgnęłam po wcześniejsze powieści pana Rogozińskiego, po to, by odkryć, że chyba zaczęłam poznawać jego twórczość od tej najciekawszej.

W ofercie katalogowej audiobooków były jeszcze dostępne:
"Pudełko z marzeniami" oraz "Biuro M", których pan Rogoziński jest współautorem (razem z Magdaleną Witkiewicz). Niestety, tym razem nie trafiłam dobrze.

Pierwsza powieść po prostu kompletnie minęła się z moim gustem i dość szybko ją wyłączyłam. Drugą z wymienionych wyłączyłam jeszcze szybciej, ponieważ nie dałam rady jej słuchać - ale tutaj jest to kwestia wyłącznie lektorki. Ten sam powód - lektorka choć już inna - sprawił, że nie wysłuchałam więcej niż kilka pierwszych minut powieści "Jak cię zabić, kochanie?". No nie, nie, nie. Są ludzie, którzy mają nieco wrażliwszy słuch, pamiętajcie wydawcy.

Ostatecznie wysłuchałam jeszcze tylko "Do trzech razy śmierć" i to właśnie ta powieść utwierdziła mnie w przekonaniu, że moja poprzednia lektura była tą najciekawszą. Rozpoznałam tutaj tych samych głównych bohaterów, jeszcze w nieco innych sytuacjach życiowych, oraz ten sam schemat prowadzenia powieści - najpierw swoisty prolog, potem powolne dochodzenie detektywów-amatorów do odkrycia prawdy o mordercy. Ten sam dowcipny styl autora, choć ciągle nie tak zabawny jak w kolejnej powieści. Rozwiązanie zagadki nieco nużące i trochę zbyt zagmatwane. Całość całkiem jednak przyzwoita i świetnie zapowiadająca rozwijającego swój talent autora.


07/52 (2018)
08/52 (2018)

piątek, 17 sierpnia 2018

Kolejny rozdział

Ciekawy pomysł na powieść. 
Oto redaktor pewnego wydawnictwa, którego największym kłopotem wydaje się być nie dotrzymująca terminów sławna autorka, z którą właśnie musi pertraktować kolejny już termin oddania powieści, dostaje na swoją skrzynkę mailową powieść w odcinkach. Nie byłoby to pewnie nic bardzo dziwnego, gdyby nie to, że losy opisywanych bohaterów znacząco przypominają jego życie. Ba, nawet wyprzedzają pewne zdarzenia, tak jakby anonimowy autor wiedział więcej o życiu redaktora niż on sam. Po pewnym czasie, czyli po paru odcinkach, okazuje się, że opisywana rzeczywistość odnosi się też do życia owej słynnej pisarki, co sprawia że niechętni sobie początkowo bohaterowie łączą się w wysiłku zmierzającym do zidentyfikowania tego kto - jak im się zdaje - urządza sobie zabawę ich kosztem. Fabuła w tym komplikacje i sytuacja osobisto-rodzinna każdego z bohaterów jest bardziej złożona niż mogłoby to wynikać z tak krótkiego opisu, ale nie ma sensu zdradzać tutaj wszystkich szczegółów. Ważna jest ich współpraca i odkrywanie tego co jest dla nich ważne w ich własnym życiu. Zagadka kto i dlaczego wplątał ich w historię powieści w odcinkach nie jest żadną mrożącą krew w żyłach opowieścią. Ale autor całego tego zamieszania posiada dobry powód by ich nieco pomęczyć a autorka powieści pozwala to na końcu czytelnikowi odkryć. Nie jest to może historia wybitna, na pewno żaden thriller, to po prostu dość ciekawa opowieść pokazująca poplątane historie życiowe zwykłych bohaterów. Sympatyczna lektura do polecenia na nudne popołudnie.

06/52 (2018)

środa, 15 sierpnia 2018

Nie mów nikomu


Tę powieść przeczytałam jakiś czas temu. I teraz gdy przyszło mi napisać ze dwa słowa o jej fabule, już nie do końca ją pamiętam. A egzemplarz książki zdążył już znaleźć nowego właściciela na zaprzyjaźnionym bazarku charytatywnym...

Więc o czym to było? Pamiętam że fabuła nawet mi się podobała. I że miałam ochotę od razu obejrzeć ekranizację, ale żadna ze stron typu VOD jeszcze tego nie oferowała.
Historia zaczyna się w sposób dość nieoczywisty. Oto główny bohater, młody wdowiec którego żona zginęła kilka lat wcześniej, dostaje maila z którego wynika, że jego żona może wciąż żyje... Anonimowy autor(ka) maili - bo przychodzi ich więcej - posługuje się bowiem językiem odwołującym się do zdarzeń, które tylko jego żona mogła pamiętać i o nich wiedzieć. Niestety, osoby które mogłyby coś więcej wiedzieć na ten temat, giną, a główny bohater staje się jednocześnie głównym podejrzanym. A wokół niego zagęszczają się różne zdarzenia, które potwierdzają tylko to paranoidalne ostrzeżenie, aby nie ufać absolutnie nikomu...
Powieść jak przystało na autora, czyta się szybko i dobrze. Ale wciąż jest to literatura bardzo średnich lotów, ot zwykła rozrywka. Chyba czas przyznać, że taka nieskomplikowana rozrywka jest tym co naprawdę lubię ;)

05/52 (2018)

wtorek, 14 sierpnia 2018

Autor widmo


O jak ja lubię tę historię. 
Zaczęło się od ekranizacji, bardzo sprawnie nakręconego thrillera. Sama powieść (jak i scenariusz) - mistrzostwo. Szalenie lubię historie z pogranicza brudnego świata polityki (może dlatego tak doceniłam pana Siekielskiego i jego "Sejf"), a ta powieść to perełka gatunku. To samo mogę zresztą powiedzieć o filmie i aktorach grających główne role. Mogłabym oglądać (i czytać) w nieskończoność.


Zdumiewa mnie też to, że w świecie pisarskim jest możliwa taka sytuacja, że ktoś inny pisze tekst a ktoś inny się pod nim podpisuje. I choć sama piszę nieraz maile, które ludzie w mojej firmie dostają ze skrzynki i z podpisem mojego przełożonego, i choć wiem że politycy wygłaszają przemowy których autorzy pozostają w cieniu, to jednak traktuję to jako zwykłą rzecz. Ot, odciąża się szefa. Gra się zespołowo. Ważne jak to wybrzmi, nie kto to wymyślił. Ale książka? Miesiące czy nawet lata wytężonej pracy? Tak po prostu komuś oddać?

Tak właśnie pracuje główny bohater. Jest zdolnym ghostwritterem. Trafia mu się niezwykłe zlecenie, ma zastąpić zmarłego nagle kolegę po fachu i dokończyć wspomnienia jednego z najbardziej znanych i wciąż aktywnych polityków Wielkiej Brytanii. Polityk ów, będący w chwilowych kłopotach po ujawnieniu przez media szczegółów jego decyzji, których zgodność z prawem ma zostać wkrótce zbadana, przebywa poza terytorium UK, na terenie posiadłości zaprzyjaźnionego Amerykanina.
W Ameryce ma też nawiązanych sporo koneksji z wysoko postawionymi ludźmi, których wsparcie będzie prawdopodobnie bardzo potrzebne w trakcie niechybnie zbliżającego się procesu w Hadze, o który zabiegają dla niego polityczni przeciwnicy. W taką to gorącą atmosferę polityczną wkracza bohater, który podejmuje się karkołomnego z perspektywy ram czasowych zlecenia. Przy okazji trafia na ciekawe tropy z przeszłości polityka, odkrywając ze zdumieniem, że tą samą ścieżką podążał tuż przed śmiercią jego poprzednik. Czy ta śmierć na pewno była tylko nieszczęśliwym wypadkiem? Pisząc wspomnienia polityka bohater zaczyna sprawdzać niektóre nie dające mu spokoju wątki...

Powieść wspaniale trzyma w napięciu, zakończenie jest zaskakujące, a całość - naprawdę warta przeczytania.  Film też polecam.



04/52 (2018)

piątek, 25 maja 2018

Cień przeszłości


Ciekawa powieść początkującego autora. Z relacji koleżanki, która z tymże autorem na co dzień pracuje, wiem że pisanie (w każdym razie pisanie powieści - bowiem autor ma już na swoim koncie publikacje naukowe) jest dla niego działalnością dodatkową, do standardowego życia wypełnionego pracą na etacie i pewnie jakimiś zobowiązaniami prywatnymi. Strasznie zazdroszczę, bo od dawna sama chciałabym wykorzystać efektywnie i twórczo "popracowy" czas wolny - jakoś mi to nie wychodzi, a tu się okazuje że inni to umieją, i to jak...


Cień przeszłości to opowieść z historią w tle. Akcja rozgrywa się dwutorowo - aktualnie oraz w retrospekcjach w czasie II wojny światowej. Z jednej strony mamy młodego mężczyznę, Adama Floriańskiego, zafascynowanego genealogią. W czasie jednej z częstych wizyt w Archiwum Akt Dawnych przypadkowo dostaje w swoje ręce teczkę starszego pana, który w tym samym miejscu poszukiwał informacji z tych samych ksiąg parafialnych. Początkowo Adam zamierza teczkę oddać, potem sprawy nieco się komplikują - jej zawartość okazuje się cenna dla przestępców próbujących za wszelką cenę odzyskać znajdujące się w niej dokumenty oraz zaszyfrowany pendrive. Główny bohater wraz ze swoją znajomą, bardzo zdolną informatyczką, próbują rozwiązać zagadkę danych z pendrive'a i podejrzanie częstych zgonów osób, które zetknęły się z tą tajemniczą sprawą. Drugą historią są wojenne losy pewnej rodziny z Dolnego Śląska, a obie te historie znajdą w finale wspólne rozwiązanie. 
Powieść zapowiada się więc bardzo ciekawie - i ta dwutorowość fabuły, i ciekawe tło historyczne. Czy tak rzeczywiście jest? I tak, i nie. 
Z jednej strony bardzo widać wysiłek autora, aby dopracować każdy szczegół w tej historii. Nie umknęły mojej uwadze na przykład podziękowania, jakie autor wyraża różnym osobom w tym komuś, kto udzielił mu porad z zakresu informatyki. I rzeczywiście, jedna z bohaterek jest przecież informatykiem, tak więc solidna wiedza w tym obszarze była niezbędna aby zbudować przekonującą postać i intrygę - całość rozgrywa się przecież wokół zawartości zaszyfrowanego pendrive'a. Takie sumienne podejście jest pewnie godne odnotowania w przypadku pierwszej powieści. I zawsze doceniam książki z tłem historycznym, czytając można się przy okazji czegoś naprawdę ciekawego dowiedzieć.
Z drugiej jednak strony, często miałam wrażenie, że książka jest napisana topornie. Wydaje mi się, że jest to kwestia nie tyle języka, co stylu. Autor opisuje wszystko niezmiernie precyzyjnie. W miejscu, gdzie mogłabym domyśleć się reakcji jakiejś postaci, czy to z kontekstu, czy z jej słów, nie ma w ogóle przestrzeni na ten domysł - wszystko jest dopowiedziane aż do bólu. Czytelnik może mieć wrażenie, że dostaje informację podwójnie, już ją sobie wywnioskował z dialogów, ale autor jeszcze doda opis tak na wszelki wypadek. Takie fragmenty czytało mi się ciężko. Drugim aspektem było nagromadzenie sporej ilości nieistotnych szczegółów informatycznych. O ile sam wątek pendrive'a miał znaczenie, o tyle wymienienie szczegółów używanych przez bohaterów sprzętów było już dla mnie zbędnym detalem. Zapewne autor chciał zrobić dobry użytek z zebranego solidnie materiału z zakresu informatyki, jednak dla czytelników średnio nią zainteresowanych ta wiedza nie była niezbędna, i trochę przeszkadzała w lekturze.
Mimo to oceniam całość pozytywnie - i jak wspomniałam na wstępie - zazdroszczę.

03/52 (2018)

czwartek, 24 maja 2018

Florystka

Jakiś czas temu zapoznałam się po raz pierwszy z twórczością pani Bondy i byłam rozczarowana. Doceniłam widoczny talent początkującej autorki, tak samo jak jej motywację do wytrwania w roli pisarki, pomimo wszystkich przeciwności losu. Ale sama powieść zostawiała tak wiele do życzenia...

Kilka lat później - czyli parę tygodni temu - dość spontanicznie zakupiłam kolejną książkę pani Bondy. Decyzja powodowana wyłącznie kieszonkowym, idealnym na czekające mnie wkrótce długie podróże PKP, wydaniem. Ze sporym zdziwieniem odkryłam, że moje wcześniejsze zarzuty są już nieaktualne - nic z tego, co tak irytowało mnie w czasie poprzedniej lektury,  nie pojawiło się w nowej powieści. Czy to nie świetny przykład na to, że dobrym pisarzem stajemy się po prostu praktykując ten zawód? 
To spostrzeżenie pewnie ma też bardziej ogólne zastosowanie;)



Co najbardziej mi się nie podobało w trakcie poprzedniej lektury? Rozwleczona opowieść, kilkudziesięciostronicowy prolog, profil zbudowany przez główną bohaterkę - profilerkę - nie wykorzystany w pełni w trakcie śledztwa - wszystko to uznałam wtedy za spore niedociągnięcia autorki. Kilka powieści później nie pozostał po tym żaden ślad. Oczywiście, można wciąż szukać niedoskonałości i można je znaleźć dość szybko - jak chociażby ostateczne rozwiązanie zagadki, moment,  gdy tytułowa bohaterka wyjawia w ogrodzie zakładu psychiatrycznego okoliczności  swoich działań i ich zgubnych skutków. Ale poziom powieści jest zupełnie inny. Odnotowałam to z prawdziwą radością, bo bardzo ale to bardzo cieszy mnie myśl, że mamy wielu ciekawych współczesnych polskich autorów.


A o czym jest sama powieść? To historia zagadkowych zniknięć i śmierci które - jak powoli sie okazuje - łączy osoba miejscowej genialnej florystki. Czy rzeczywiście kobieta po przejściach, która od początku jest jakoś powiązana ze śmiercią dwojga dzieci, jest też ich zabójczynią?  Ciekawe pytanie a autorka prowadzi czytelnika do odpowiedzi naprawdę okrężnymi drogami...

Podsumowując - przeczytałam z prawdziwym zainteresowaniem.


02/52 (2018)

sobota, 24 marca 2018

Kto zabrał mój ser?

Ta książka to mój sukces. Pierwszy tego roku. 
Znowu w sobotę nie chciało mi się sprzątać. Znowu pomyślałam - ech, jakiś audiobook by to sprzątanie umilił. No i kupiłam. Ale zamiast kolejnego kryminału pani Link (lub innych autorów, już nie tak dobrych) kupiłam książkę, która miała mnie zainspirować do rozwoju. I to jest właśnie ten sukces - nie pójście na typową łatwiznę w wyborze lektury.

Nikt, kto pracuje na co dzień w biznesie, nie mógł nie słyszeć o Bojku, Zastałku oraz Nosie i Pędziwiatrze. Słyszałam i ja. Tym bardziej byłam ciekawa tej alegorycznej opowieści o tym, jak podchodzimy do zmiany. Typowe dla Zastałka oczekiwanie na to, że ktoś nam odda to nam zniknęło z życia zawsze mnie śmieszyło. Jak można być tak naiwnym, jak można być tak nieelastycznym i roszczeniowym? Jak można się nie spodziewać zmiany? Jak można ją negować?
Oczekiwania wobec lektury miałam więc ogromne i szczerze - rozczarowałam się. 

To co wiedziałam o książce okazało się niemal całą jej zawartością. Oczywiście, warto to przeczytać osobiście, ale niewiele więcej z tego wyniosłam. Do tego rozczarowanie formą. Można książki biznesowe pisać naprawdę dobrze. Czytałam takie - choćby "Pięć dysfunkcji pracy zespołowej". Da się. "Kto zabrał mój ser?" wydaje się być powiastką spisaną naprędce, autor miał doskonały pomysł, zapisał ale zdecydowanie nie dopracował. No i jest to króciutka lektura - w trakcie trwania nagarnia ledwo co zdążyłam kuchnię wysprzątać ;)

Czy odradzam? Nie. Proszę się tylko nie nastawiać na wspaniałą ucztę czytelniczą, bo to nie ten gatunek. Ale książka daje do myślenia. Mój ulubiony fragment to pytanie, które pozwala spojrzeć na własne plany i pragnienia z nieco innej perspektywy: 

- Co byś zrobił gdybyś się nie bał?

Codziennie się o to samą siebie pytam.

01/52 (2018)

poniedziałek, 1 stycznia 2018

Jeszcze jeden oddech


Tę książkę czytałam ponad pół roku. Odkładałam i wracałam. Także dlatego że w trakcie czytania dowiedziałam się, że temat dotyka (i dotyczy) mnie osobiście bardziej, niż mogłam początkowo przypuszczać.
Nie jest to jakaś wybitna lektura, porażająca głębią duchowych poszukiwań i życiowych przewartościowań, ale na pewno warta przeczytania. Na pewno też niełatwa.


Książka została napisana przez młodego amerykańskiego lekarza, świetnie się zapowiadającego neurochirurga, stojącego u progu kariery. Jego przyszłość zapowiadała się wspaniale, ale plany zawodowe jak i życiowe zmodyfikowała nieoczekiwana diagnoza - nowotwór. Nie jest to książka o walecznym lekarzu, który pokonuje chorobę. Oczywiście walczy, po wielu wątpliwościach próbuje pozostać aktywnym zawodowo, ratuje przeżywające pierwszy poważny kryzys małżeństwo, dokonuje ważnych wyborów ale walkę o życie - przegrywa i jest to dla czytelnika wiadome od samego początku. Jest to smutna i nie niosąca nadziei opowieść, którą za głównego bohatera dopowiada już jego żona. Na słowo komentarza zasługuje też niesamowita okładka, pokazująca drogę jaką mimowolnie przebył bohater na szpitalnej sali.



Tą książką kończę moje czytelnicze zmagania 2017. 
Witaj roku 2018 - obyś był lepszy pod każdym względem.

21/52 (2017)

Zaklinaczka kotów

Jakiś czas temu wdałam się w przypadkową rozmowę z panią wyprowadzającą pieska na spacer koło mojego bloku. Mam koty i na kocim behawioryzmie odrobinę się znam (jak każdy uważny i dokształcający się opiekun kota), na psach znam się znacznie mniej. Ale to co wyprawiała tamta pani aż błagało o komentarz. Włożyłam sporo wysiłku w to aby ukryć własną złość - założyłam że jak nawiążę z panią sympatyczną rozmowę, to łatwiej ją przekonam że nie ma szans na nauczenie psa posłuszeństwa tak głupio się zachowując.  Pani okazała się "betonem". Co prawda wysłuchała moich porad, ale i tak pozostała święcie przekonana, że jej pies działa złośliwie wobec niej. Co takiego robił? Odszedł trochę za daleko od właścicielki i było ryzyko, że ubrudzi sobie łapy ziemią. A nie powinien, bo wtedy ... pozostawi ślady na jej białych dywanach. Tak! Ta mocno pełnoletnia kobieta uznała, że da się pogodzić w jednym mieszkaniu psa i białe dywany. A gdy rzeczywistość okazała się inna, kto był winny? No oczywiście że ten złośliwy pies!



Ta historia przypomniała mi się, kiedy wróciłam do zarzuconej jakiś czas temu książki "Zaklinaczka kotów". Autorka, pani Mieshelle Nagelschneider, jest cenioną za oceanem kocią behawiorystką, a ja postanowiłam zapoznać się z poradami dotyczącymi eliminowania niepożądanych kocich zachowań w dniu, gdy moje własne koty potraktowały pazurami dopiero co zakupioną kanapę...


Nim doczytałam książkę do końca, śladów kocich domowników na kanapie przybyło niewiele, głównie dlatego że podsunęłam kociastym parę ciekawszych z ich perspektywy kartonowych pudeł. Ja natomiast - przypomniawszy sobie sąsiadkę od białych dywanów i psa - stwierdzilam że sporadyczne ślady pazurów na meblach są integralną cześcią faktu posiadania zwierzaków w domu, tak samo jak fruwające tu i ówdzie kłaczki czy rozsypany żwirek. I może po prostu trzeba ten fakt zaakceptować - co też zrobiłam.

A sam poradnik? Nie okazał się dla mnie tak fascynującą lekturą jak myślałam. Sporo rzeczy omawianych przez autorkę nie było dla mnie nowością. Proponowane przez nią strategie modyfikowania niepożądanych kocich zachowań póki co były dla mnie nieprzydatne - moje koty nie mają bowiem problemów behawioralnych, żyją w zgodzie ze sobą, wyglądają na szczęśliwe, załatwiają się wyłącznie do kuwety, nie znaczą terenu, pazury ćwiczą jednak głównie na drapakach, nie miauczą o świcie, nie mają kompulsywnych zachowań. Miałam sporo szczęścia że trafiłam akurat na takie fajne "egzemplarze", miałam też trochę rozsądku w zapewnieniu im odpowiedniej przestrzeni, zabawek, drapaków czy w niereagowaniu na pierwsze próby wymuszania jedzenia miauczeniem o piątej rano. 

Ciekawostką był dla opis treningu klikerowego, o którym nie wiedziałam, że jest możliwy w przypadku kotów, a który zamierzam wykorzystać w pracy socjalizacyjnej z moimi kotami tymczasowymi. Dowiedziałam się także o czymś takim jak zapach grupy - okazało się, że sama uczestniczyłam w jego tworzeniu głaszcząc po kolei wszystkie koty i przenosząc ich wspólny zapach z jednego na drugiego. Książka pomogła mi to robić systematycznie i świadomie, a było to w czasie gdy mieszkała u nas jeszcze kotka tymczaska, średnio dogadująca się z jednym z moich kotów. Pomogło.

Książkę polecam. Nieźle systematyzuje podstawową wiedzę o kocich potrzebach i - w razie gdyby jednak jakieś problemy wystąpiły - proponuje sensownie brzmiące strategie ich rozwiązania. Na pewno ją zatrzymam, tak na wszelki wypadek.

20/52 (2017)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...