środa, 30 listopada 2016

Nigdy w życiu ! (19 z 52)

Po przeczytaniu tej książki mam ochotę krzyknąć "Nigdy w życiu ... nie sięgnę już po taką książkę!". Ledwo dotarłam do końca, a wynudziłam się przy tym strasznie. 
Kojarzyłam Katarzynę Grocholę jako symbol pisarzy, którym "się udało" - należy ponoć do grona tych powieściopisarzy, którzy sprzedają tyle egzemplarzy, że mogą się utrzymywać wyłącznie z pisania. W Polsce wciąż rzadkość i ponoć nie przydarza się to nawet laureatom słynnych konkursów literackich. A pani Grocholi - tak.
Tak więc spodziewałam się, że bestseller tak znanej polskiej pisarki będzie naprawdę dobrze napisany. Nie jest. Brak konsekwencji w narracji, bylejakość, poszarpane, krótkie zdania, naiwna fabuła. Ta książka może jednak mieć niezły aspekt motywacyjny dla początkujących pisarzy - jeśli taką pozycję ktoś napisał, ktoś inny wydał, a tylu pozostałych wliczając mnie samą kupiło - to i dla Was jest nadzieja. Odwagi ;)

wtorek, 29 listopada 2016

Trixie Trader (18/52)


Trixie to imię głównej bohaterki, o której zapowiedź okładkowa zapewnia, że to "nowe wcielenie Bridget Jones". Spodziewając się przepełnionej humorem lekkostrawnej lektury rozczarowałam się bardzo. Jedyne co może łączyć Trixie z Bridget, poza językiem ojczystym, to pewne ograniczenie intelektualne bohaterki i  jej nieudolność w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Z tym, że głupiutką Bridget dało się lubić i czytelnik (a już zwłaszcza czytelniczka) bardzo jej kibicował, a głupota Trixie jest po prostu irytująca. Nie znam co prawda świata londyńskiej finansjery, ale opisy perypetii zawodowych Trixie, widziane z perspektywy osoby pracującej w biznesie, są trudne do potraktowania serio. A kiedy czytelnik ma poczucie, że fabuła kiepska, że to co miało być zaskakującym i zabawnym zwrotem akcji budzi uśmiech niedowierzania, to aż się czytać nie chce... 
Skoro jednak moje statystyki czytelnicze coraz słabsze, doczytałam do końca, uff. Nie polecam.


niedziela, 27 listopada 2016

Drugie życie książek

Ostatnio kupuję głównie książki z drugiej ręki - wciąż w dobrym stanie a już za grosze. Wiele takich ogłoszeń jest na portalach sprzedażowych. 
Zazwyczaj takie transakcje odbywają się bez większych emocji - ot, ktoś się przeprowadza i opróżnia regały, albo po prostu dana powieść nie przypadła mu do gustu. 
A jednak czasem jest inaczej. Oto co napisała do mnie poprzednia właścicielka jednej z książek. Liścik znalazłam dopiero w domu i bardzo się wzruszyłam...



Wieczna wiosna (17/52)


Sięgnęłam po tę powieść z tego samego powodu, co zwykle -  w przypadku polskich i nieznanych mi pisarzy jestem po prostu ciekawa talentu drzemiącego w naszym narodzie. Tym razem się nie rozczarowałam. Co prawda, gdybym kiedyś zrobiła podsumowanie najlepszych książek jakie przeczytałam w życiu, ta powieść by się w tym zestawieniu nie znalazła, ale ... 
Ale należy docenić niebanalny temat, ciekawych bohaterów i nietuzinkowe zakończenie. No bo jakże to - bez happy endu? Ano da się. Co prawda moim zdaniem to metafizyczne zakończenie, na jakie autorka się zdecydowała, średnio jej się udało i chętnie bym jej zadała szkolne pytanie doprecyzowujące słynnego typu "co autor miał na myśli". Mimo tego lekkiego zgrzytu na koniec, całą powieść oceniam pozytywnie. Od kwestii warsztatowych (powieść w czasie przeszłym - coraz większa rzadkość), po tematykę, zbudowane postaci i zaskakujący tytuł, którego kilka znaczeń odkrywałam w miarę zagłębiania się w losy bohaterów. 


O czym jest ta powieść? Przedstawia historię dojrzałej kobiety, wiodącej nieco nudne ale spokojne i poukładane życie, w którym realizuje się jako żona i matka dwójki dorosłych już dzieci. Niespodziewana i niekorzystna diagnoza lekarska pomaga jej zatrzymać się na chwilę, przewartościować wybory życiowe i daje odwagę podjęcia ważnych dla niej decyzji. Choć nie jest to książka z tych "siejących dobro", dających wsparcie i otuchę, pokazujących jaką szansą jest kryzys (tak jak zachwalana tutaj przeze mnie "Bóg nigdy nie mruga"), to jednak uważam, że to nieźle wymyślona i dobrze napisana powieść.

środa, 19 października 2016

Dobry rok (16/52)


Nudząc się okropnie któregoś wieczoru wyszukałam i obejrzałam film "Dobry rok". Zachwycona, i grą aktorską (w rolach głównych Russell Crowe oraz urocza Marion Cotillard), jak i pejzażami postanowiłam sięgnąć też po książkę. Książkę wydano już jakiś czas temu, tak więc aby ją kupić, trzeba było trochę poszukać. Tak właśnie odkryłam kolejne źródło tanich książek: portal czytamy.pl , na którym niektórzy czytelnicy mają ciekawe półeczki typu "sprzedam", "zamienię" ... Wspaniałe okazje!


Powieść pana Petera Mayle okazała się dość cieniutką książeczką, z fabułą nieco inną niż ta filmowa. Mimo to czytanie było dużą przyjemnością. Bohaterem jest Max, młody i ambitny Londyńczyk, ciężko pracujący na swoją pozycję w świecie finansów. Niespodziewanie otrzymuje on wiadomość o śmierci wuja, mieszkającego na stałe w malowniczej prowansalskiej wiosce, po którym dziedziczy starą posiadłość wraz z winnicą. Co dalej - chyba łatwo się domyślić. Piękne miejsce i jego mieszkańcy urzekają bohatera na tyle, że po wielu perypetiach decyduje się na zmianę ścieżki kariery i adresu. W tle ciekawa intryga, piękna Francuzka, francuska kuchnia i wino, urzekający klimat i niezwykłe opisy jeszcze bardziej niezwykłego miejsca. Czyta się jednym tchem.
Można się przy tym rozmarzyć, zwłaszcza jeśli się kiedyś bywało na południu Francji. Bo kto nie chciałby zostać spadkobiercą pięknej starej winnicy gdzieś w Prowansji, i siedzieć tak z książką przy stole we własnym ogrodzie, mając za plecami dostojną wiejską rezydencję a przed sobą pola równo zasadzonych winorośli. I kieliszek wina własnej produkcji w ręce. Ech ... 



wtorek, 18 października 2016

Siła nawyku (15/52)

"Siła nawyku", której autorem jest amerykański dziennikarz Charles Duhigg, to książka popularnonaukowa, zawierająca w sobie trochę socjologii, psychologii, reporterskiej pasji i ciekawych analiz. Podtytuł "Dlaczego robimy to, co robimy, i jak można to zmienić w życiu i biznesie" zasugerował mi nudny poradnik, a okazało się, że czyta się to jak najlepszą powieść. 

Nie sposób pisać o nawykach nie poświęcając sporej części publikacji na konieczne wprowadzenie teoretyczne, które pozwoli czytelnikom poznać i zrozumieć mechanizm powstawania i działania nawyków. Wszystkie te istotne treści autor sprytnie łączy z opisami różnych "przypadków", które wciągają czytelnika lepiej niż niejedna sensacyjna fabuła. Mając już pewną wiedzę teoretyczną, czytelnik może uważniej przyjrzeć się swoim własnym nawykom, przy okazji czytając niezwykłe historie badań nad pracą mózgu, także osób u których część mózgu uległa uszkodzeniu, a zakorzenione w nich nawyki przetrwały. 

Po nawykach jednostek, autor skupia się na nawykach organizacji. Po tym rozdziale nieco inaczej spojrzałam na własne miejsce pracy i na tych, którzy w nim odnoszą sukces oraz tych, którym się nie udaje, choć wydaje się że nie ma ku temu jednoznacznego powodu. Inspirujące było śledzenie nawyków, które wpłynęły na sukces (na przykładzie sieci Starbucks) lub katastrofę. Tego ostatniego dowiadujemy się z historii serii śmiertelnych pomyłek w amerykańskim szpitalu czy wielu zaniedbań wynikających ze złych nawyków pracowników londyńskiego metra, których rezultatem był tragiczny pożar. Nie sposób też pominąć aspektu badań marketingowych, dzięki którym wielkie korporacje mają o nas-konsumentach znacznie większą wiedzą niż moglibyśmy podejrzewać, a my zaś jesteśmy znacznie mniej autonomiczni w naszych konsumpcyjnych decyzjach niż nam się wydaje... Nie wierzycie? Przeczytajcie jak to się robi!

Kolejna część książki to opowieść o ruchach społecznych. Fascynująca część. Bo, jak słusznie zauważa autor, aresztowana w grudniu 1955 w Alabamie Rosa Parks nie była pierwszą Murzynką zatrzymaną za łamanie prawa o segregacji rasowej. Ale to dopiero to wydarzenie uruchomiło lawinę zmian. Czyli jednak był związek między nawykami społecznymi Rosy Parks a tym jak Martin Luter King rozszerzał skalę bojkotu społecznego...

Książkę kończy refleksja nad naszą odpowiedzialnością za nasze nawyki. Autor kontrastuje ze sobą dwie historie z życia, dwie opowieści o dwóch różnych nawykach, dwie zupełnie różne oceny społeczne skutków tych nawyków. Na koniec pan Duhigg proponuje - tym którzy zechcą taką próbę podjąć - autorefleksję i skuteczne przekształcenie niektórych z posiadanych nawyków na inne, lepiej im służące. 

Podsumowując - koniecznie! Bardzo dobra książka.


poniedziałek, 17 października 2016

Czytać czy nie czytać...

Już połowa października... To zapewne oznacza, że znowu nie zdążę przeczytać tych zaplanowanych 52 książek rocznie. Nie wiem jak inni to robią. Czy mają więcej czasu? Albo sprawniejsze mózgi? Może jeszcze gorszy gust literacki, więc czytają byle co? A może po prostu są lepiej zorganizowani lub bardziej zmotywowani...

Ja natomiast w czasie ostatnich kilku miesięcy mój kontakt z książkami ograniczyłam do ich ... nabywania. 
Nieco wcześniej udało mi się bowiem nabyć dwa regały, co z kolei pomogło mi zrozumieć, jak bardzo mało książek posiadam. 

Choć koty uwielbiają wspinać się po połowicznie pustych półkach, ja postanowiłam je trochę zapełnić, i to nie wydając zbyt dużo pieniędzy. Dzięki różnym portalom sprzedażowym zostałam ostatnio właścicielką kilkunastu książek z drugiej ręki, wszystkie w świetnym stanie i jeszcze lepszej cenie.

A teraz biorę się za czytanie! 

piątek, 8 lipca 2016

Mam na imię Lucy (14/52)


Jako dziecko kochałam czytanie książek. Bardziej niż cokolwiek innego w życiu. Ta pasja trwała dość długo, bo od serii "Poczytaj mi mamo" do czasów studiów. Wtedy moimi lekturami stały się wyłącznie lektury związane ze studiami i tak jakoś powoli pasja czytania we mnie zgasła.

Odżyła na nowo jakiś czas temu dzięki amerykańskiej autorce pani Elizabeth Strout. Przypadkiem trafiłam na jej książkę "Okruchy codzienności" (w późniejszych wydaniach przetłumaczone jako bliższe oryginałowi "Olive Kitteridge"). Ta spokojna i piękna powieść wstrząsnęła mną i sprawiła że znowu zaczęłam czytać. Choć z wyboru lektur nie do końca jestem dumna ;)

Najnowsza na polskim rynku wydawniczym powieść pani Strout "Mam na imię Lucy" niespodziewanie znalazła się w moich rękach - to jeden z najbardziej zdumiewających prezentów urodzinowych jakie otrzymałam w tym roku, a może i w całym dorosłym życiu. Nawet nie byłam świadoma, że cokolwiek poza "Olive..." w ogóle pojawiło się u nas! Podziękowania dla Ani, która podarowała mi tę powieść :)

Powieść tak prostą, że aż piękną. Krótką, nie przegadaną, zwyczajną, zaskakującą. O zwyczajnych ludziach, banalnych sytuacjach, nie do końca szczęśliwych dzieciństwach, rozczarowaniach i miłościach, i całej serii innych kompletnie niczym nie wyróżniających przeciętnych zdarzeniach, którym nigdy pewnie nie nadalibyśmy miana fabuły powieści. Bo powieść powinna być wspaniała, rozbudowana, zachwycająca, a nasze życie jest ... no właśnie inne. Z takich niczym nie wyróżniających się puzzli autorka tworzy obraz relacji, pociągający prostotą i zbieżnością z losami naszymi, naszych bliskich. Wszystko napisane lekko i bezpretensjonalnie. I tak zwyczajnie, jak zwyczajne mogą być losy zwykłych ludzi. Takich  jak my, jak ja, jak ty.

Powieść krótka, trochę lakoniczna. Pewnie nie będzie to moja ulubiona książka pani Strout - za bardzo zachwyciła mnie poprzednia - ale przeczytałam z przyjemnością. 


Ja nie mogę być modelką? (13/52)


Trochę się zastanawiałam czy tę książkę tu umieszczać. Co tu ukrywać, nie wszystkie przeczytane lektury zamieściłam na tym blogu. Nie doliczyłam sobie do listy przeczytanych książek kilku naprawdę wątpliwych pozycji, jak choćby słynnych "50 twarzy Gray'a", a przecież zdanie na temat tejże pozycji wyrobiłam sobie samodzielnie. Choć muszę niestety stwierdzić, że nie była to najbardziej kiepska z lektur, jakie trafiły do moich rąk... 


W potyczce ambicji ze świadomością fatalnej statystki mojego tegorocznego czytelnictwa zwycięstwo odniosła chęć poprawienia tychże wyników. Tym sposobem pozycja autorstwa pani Doroty Wellman pod dość intrygującym tytułem "Ja nie mogę być modelką?!" została doliczona do listy przeczytanych w tym roku książek.
Gwoli ścisłości należy dodać, że książka została raczej pooglądana niż przeczytana (a to z powodu przewagi zdjęć nad literkami). Jako osoba która gabarytami chwilowo znacznie odbiega od aktualnych norm, miałam sporo radości oglądając przeróżne stylizacje pani Wellman, tak samo jak ja mijającej się z tymi wyznacznikami urody. Mimo to udało jej się zaprezentować w ciekawych, ładnych i kobiecych strojach, które rzeczywiście były dla mnie inspiracją do zadbania o swój wygląd.  Jak to kiedyś stwierdziła chyba pani Danuta Rinn, ubrać się kobieco jak się waży 50 kg to żadna sztuka. Pani Wellman i jej stylistki pokazują na kartach tego poradnika, że jest to możliwe także wtedy, gdy się waży trochę więcej. 
Krótkie rozdziały z pięknymi zdjęciami zostały okraszone kilkunastozdaniowymi komentarzami dotyczącymi autorki, jej różnych doświadczeń zawodowych i życiowych. Nie jestem jej fanką (choć pobiciem gościa katujacego psa pani Wellman mi zaimponowała), wiele z komentarzy naprawdę średnio mi się podobało, jednak czytając te dość chropawe teksty doceniłam fakt, że prawdopodobnie sama je napisała. Tak więc mimo wszystkiego co w poglądach autorki mnie drażni z przyjemnością będę ten poradnik wspominać. I chyba nawet polecać :)


wtorek, 5 lipca 2016

Podejrzany (12/52)

Zaczęło się standardowo. Książka Lee Childa "Podejrzany" po prostu leżała wśród stosu pozycji dopiero co zwróconych do biblioteki przez innych czytelników. Moje własne czytelnicze lenistwo momentami doprowadza mnie do rozpaczy... 

Powieść była pewnym zaskoczeniem - nie takiego bohatera i nie takiej konstrukcji fabuły się spodziewałam. Zaskoczyło mnie również to, że tej książki wcale się tak szybko nie czytało. Autor pisze niezwykle treściwie, by nie powiedzieć - "gęsto". To nie są linijki które można przebiec wzrokiem w pół sekundy bez straty dla zrozumienia tekstu, tak jak to jest w przypadku pozostałych powieści tego gatunku, jakie do tej pory trafiły w moje ręce. Doceniam to, widać tu wysiłek autora, konieczny jest też pewien wysiłek po stronie czytelnika. Najbardziej zaskakujące było dla mnie jednak to, że odgadłam zagadkę kryminalną zanim autor do jej rozwikłania doprowadził. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło, czytam raczej pośpiesznie, często mimowolnie pomijając szczegóły. A tu taka niespodzianka a właściwie - brak niespodzianki. Być może jednak była to pochodna stylu autora, który wymuszał niejako wolniejszą i dokładną lekturę. Ciekawe doświadczenie. Ale po kolejny tom przygód niesamowitego Jacka Reachera już raczej nie sięgnę. 



niedziela, 29 maja 2016

Dom nad rozlewiskiem (11/52)

Bardzo chciałam przeczytać tę książkę, bo ...zaciekawił mnie serial. Nie, nie oglądałam ani jednego odcinka, ale za to kilkakrotnie zdarzyło mi się spotkać ekipę filmową w jednym z hoteli na Mazurach, gdzie często bywałam wtedy w delegacjach.
Wcześniej wyobrażałam sobie, że świat filmowców to przede wszystkim świat niezorganizowanej i wiecznie imprezującej bohemy. No cóż. Kiedy ledwo żywa zwlekałam się o 7:20 rano do hotelowej restauracji, aktorzy kończyli już śniadanie, a zapracowani oświetleniowcy energicznie krzątali się wokół hotelu... Byłam nimi autentycznie zafascynowana.

Książkę więc nabyłam przy pierwszej okazji, odłożyłam na stosik do przeczytania ... i dopiero teraz w czasie przeprowadzki po nią sięgnęłam. Głównie dlatego, że była jedyną nie przeczytaną książką, którą udało mi się wydobyć z pudeł w pierwszym dniu po przeprowadzce. Rozpakowywanie pudeł to jednak był kilkudniowy proces, a po upływie tych kilku dni byłam już po lekturze.

Narratorką i główną bohaterką jest Małgorzata, kobieta w średnim wieku, która nieoczekiwanie traci ukochaną pracę w agencji reklamowej. Po nieudanych próbach znalezienia nowej takiej samej pracy, za namową teściowej Małgorzata postanawia dać sobie czas na uporządkowanie własnego życia. Zaczyna od odnowienia kontaktu z matką, która zostawiła ją i ojca we wczesnym dzieciństwie bohaterki. Tym oto sposobem specjalistka od public relations, przyzwyczajona do szybkiego tempa życia w stolicy, wyjeżdża do małej mazurskiej wioski, gdzie nie tylko odbudowuje relacje z matką, ale też znajduje swoje miejsce i nową aktywność zawodową.
Właściwie jedyne co mi się podobało w tej książce, to lokalizacja akcji, opisy krajobrazów i prostego życia na wsi. Kilka retrospektywnych historii "z życia krewnych czy sąsiadów" zapadło w pamięć - ładne, ujmujące, obrazki z dawnego świata. "Ginący świat" jak podsumowuje to sama autorka. Niewykluczone też, że wypróbuję któryś z zawartych w książce przepisów. No i ... zachciało mi się narobić mnóstwo przetworów na zimę!

Poza tym jednak lektura była rozczarowująca. Nie znam historii powstania, nie zdziwiłabym się gdyby to były rzeczywiste wspomnienia autorki, osobno napisane fragmenty zlepione potem w całość - co wyjaśniałoby brak jakiejś sensownie skonstruowanej fabuły, nieustanne skoki z czasu teraźniejszego do przeszłego dające poczucie ogólnego zamętu. Nie wspominając o błędach gramatycznych czy stylistycznych. Zazwyczaj czytam szybko i nie przywiązuję wagi do takich szczegółów, to pierwsza powieść gdzie aż zerknęłam na okładkę - czy była tu w ogóle jakaś korekta?
Nie przekonują mnie też postaci ani ich wybory. No, może poza postacią Janusza, która została ciekawie rozwinięta. Poza tym - banał, chaos. I te wiedźmy, odczyniania oraz drażniące mądrości życiowe wypowiedziane ustami niektórych bohaterów... Nie rozumiem sukcesu tej powieści. A może to był tylko sukces ekranizacji?

niedziela, 8 maja 2016

Scenariusz mordercy (10/52)

Ostatnio wpadłam na moment do miejscowej biblioteki, żeby oddać przeczytane książki. Wychodząc zgarnęłam kilka nowych, zgodnie z moim najczęstszym kryterium wyboru - to co akurat leży na stoliku pani bibliotekarki. 
Nie zaczęłam lektury od najbardziej ambitnej pozycji. Tytuł "Scenariusz mordercy" wskazuje, że znowu wybrałam intelektualne lenistwo, a jeśli dodać do tego, że książka jest w ramach serii NYPD RED - to wszystko jest jasne: dynamiczna opowieść o policjantach i złodziejach...


Jestem pewna, że ekranizacja bardzo by mi się podobała. Byłam wierną fanką serialu o pracy nowojorskiej policji "Nowojorscy gliniarze" (w oryginale "NYPD Blue") i moim zdaniem żaden z późniejszych seriali - bardziej modnych, bardziej rozreklamowanych, bardziej efektownych - nie dorównał tej produkcji.
Z przyjemnością więc przeniosłam się na kilka godzin na ulice NY, aby śledzić losy bohaterów z elitarnego wydziału policji nazywanego RED - z jednej strony, a z drugiej - mordercy realizującego szalony plan zabijania ludzi show-biznesu. Mimo lekkiego gatunku autorzy przygotowali zgrabną fabułę, a pomysł na scenariusz który morderca realizuje krok po kroku był naprawdę zaskakujący, podobnie zresztą jak sama postać.
Oczywiście, policjanci byli dzielni i poradzili sobie nawet w takich sytuacjach, które były dla nich nowym doświadczeniem, świat show-biznesu został uratowany, ordery wręczone, zdjęcia bohaterów opublikowane na pierwszych stronach gazet.

Pewnie nie będę sięgać po kolejne pozycje z tej serii, ale za to ten stary serial - oj, obejrzałabym jeszcze raz...

środa, 4 maja 2016

M jak merde! (9/52)


Merde! Tak mogłabym podsumować pierwszych kilkadziesiąt stron przegryzania się przez tę lekturę... Potem intryga wciągnęła mnie już na tyle, że dość szybko książkę doczytałam do samego końca. Gdzieś po drodze zaczęłam się zastanawiać, czy to co mnie w niej tak drażniło, nie było czasem zręczną grą autora, który po prostu dobrze się bawił pisząc swoją bodajże czwartą książkę z serii przygód Anglika mieszkającego we Francji.
Trochę czasu spędziłam we Francji, jeszcze więcej spędziłam pracując z przedstawicielami tego kraju, tak więc niektóre komentarze o francuskiej rzeczywistości, jak również zgryźliwy momentami język autora rzeczywiście mnie bawiły. Nużące były jednak nieustanne nawiązania do bogatego życia seksualnego narratora oraz Francuzów w ogóle. Nużące było czytanie opisów zachwytu nad urokami ciała spotykanych przez narratora pań, ale prawdziwie "wymiękłam" przy opisie wspaniałych pośladków komandosa, które podziwiał główny bohater śledząc owego żołnierza ... Drażniły mnie też dyskretne lub ostentacyjne nawiązania do motywów znanych z filmów o agencie 007. O ile "M" jako imię dziewczyny głównego bohatera jeszcze nie naprowadziło mnie na ten trop, o tyle późniejsza mocno naciągana pseudo-szpiegowska intryga, kolejna seksowna bohaterka wynurzająca się z wody niczym Ursula Anders już nie pozwoliły na żadne złudzenia co do inspiracji autora.
Czy odradzam? Kluczem jest chyba jednak to, czego czytelnik szuka w takiej lekturze. Jeśli naprawdę szybkiej i niewymagającej lektury - to nie wykluczam, że może być całkiem zadowolony po przeczytaniu "M jak merde!". 



niedziela, 24 kwietnia 2016

Długa droga w dół (8/52)

Powieść "Długa droga w dół" to jedno ze wskazań z biblioteki, w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki, na który regularnie udaje mi się nie uczęszczać, mimo noworocznych planów. Ironia losu - zawsze wypada "coś" ważnego, jak nagły wyjazd w delegację czy kolejna przeprowadzka. Cóż, delegacje miewam raz na pół roku, przeprowadzki znacznie rzadziej, a mimo to takim sporadycznym wydarzeniom udaje się kolidować z moimi planami...
Ale lektury dobierane w ramach DKK odnotowuję i czytam. Choć ta lektura jest dość powolna, daje mi jednak dużo satysfakcji - książki są ciekawe i pewnie sama nigdy bym na nie nie trafiła.

Kilka pierwszych stron "Długiej drogi w dół" uświadomiło mi, że oglądałam już ekranizację tej powieści. Choć film mnie specjalnie nie zachwycił, a odkrycie, że "to jest to" wywołało początkowo niechęć do lektury, powieść okazała się dość ciekawa, a już na pewno dobrze napisana. Warto docenić niebanalny temat oraz świetnie dobrane postaci tworzące grono głównych bohaterów. Opowieść zbudowana jest z ich przeplatających monologów, które pozwalają zobaczyć całość zdarzeń oczyma wszystkich postaci. Autor świetnie dobiera język i styl do każdej osoby, jego poczucie humoru i cięty dowcip to spore atuty tej powieści.

Bohaterami jest czworo kompletnie sobie obcych ludzi. Dawny celebryta świeżo po wyjściu z więzienia i upadku kariery, niespełniony muzyk pracujący jako dostawca pizzy, młoda zbuntowana dziewczyna oraz zmęczona życiem samotna matka niepełnosprawnego dziecka, spotykają się przypadkiem w noc sylwestrową, która odmieni ich życie. Każde z nich wdrapuje się na dach tego samego budynku, by swoje nieudane życie zakończyć skokiem w dół, ale niespodziewana obecność pozostałych na to nie pozwala. Bohaterowie postanawiają najpierw dać sobie trochę czasu i "dotrwać" do walentynek, po to by w ten dzień dokończyć samobójcze plany. Czas robi swoje, i ich wspólne przeżycia zmieniają rzeczywistość na tyle, że w walentynki postanawiają dać sobie jeszcze więcej czasu, zgodnie z odnalezioną przez jednego z nich teorią na temat samobójstw: 90 dni z reguły wystarcza, aby życie weszło w nowy cykl, sprawy nierozwiązywalne rozwiązały się lub by straciły swoje znaczenie. Towarzyszymy więc bohaterom w ciągu tych 90 dni, by zobaczyć, czy i na ile ich życie się zmieni, i czy wystarczy to, by znowu chcieli żyć.

Nie wiem czy prawdziwa ta teoria, ale postanowiłam ją sobie zapamiętać na jakieś potencjalne trudne czasy - po 3 miesiącach to czym się tak martwię już pewnie nie będzie to wszystko miało aż takiego znaczenia...

A książkę polecam. Sama też chętnie poczytam coś jeszcze autorstwa pana Hornby - jest dość znanym brytyjskim pisarzem, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam, choć oglądałam dwie ekranizacje jego powieści. Drugą był film "Był sobie chłopiec" i niewykluczone, że ta powieść będzie jedną z moich kolejnych lektur.


Służąca (7/52)

Świetna recenzja, chwytliwy temat, debiut literacki - i tak mój regał wzbogacił się o jeszcze jedną książkę. 
Przeczytałam ale chyba nie podzielam zachwytu krytyków literackich. Oczywiście, wszystko jest kwestią odniesienia i jeśli porównamy "Służącą" do innych "bestsellerów", to jest to świetna powieść - nieźle napisana, dokładnie rozplanowana, wielowątkowa. Jeśli coś wywołało moją niechęć, to raczej fakt znużenia pewnym schematem znanym mi z innych amerykańskich lektur. Na przykład bohaterką, która pracuje w korporacji, a wobec pewnych jej absurdów ostatecznie rzuca ten sztuczny świat i zaczyna robić w życiu coś innego, do czego tak naprawdę jest stworzona. Ostatnią powieścią tego typu, która w miarę mi się podobała, była "Diabeł ubiera się u Prady". Pewnie dlatego, że była to jednocześnie moja pierwsza powieść tego rodzaju, dodatkowo czytana w momencie pracy w wielkiej firmie... Rzecz działa się lata temu, wyrosłam z fascynacji takimi wątkami, a schemat najwyraźniej wciąż ma się dobrze.

Pewnym wyjaśnieniem może być tu fakt, że autorka "Służącej" pani Tara Conklin, zanim zadebiutowała tą powieścią, pracowała w dużej nowojorskiej kancelarii adwokackiej. Wydaje się więc dość rozsądne, że akcję swojej pierwszej książki umieściła w środowisku dobrze sobie znanym - dzięki temu opisana rzeczywistość jest przekonująca. Bohaterką jest Lina, współczesna młoda prawniczka, która w ramach swojej pracy zawodowej w wielkiej kancelarii przygotowuje niezwykły pozew, do którego poszukuje  potomków niewolników. Trafia na historię Josephine, niewolnicy należącej do XIX-wiecznej malarki, przez część znawców podejrzewanej, że to ona jest prawdziwą autorką niektórych obrazów przypisywanych jej właścicielce.
Ciekawy i chwytliwy temat (zwłaszcza w Ameryce), dwie bohaterki, akcja przenosząca się ze współczesnej Ameryki do tej XIX-wiecznej, wewnętrzne konflikty, trudne sytuacje i tajemnice rodzinne, niezwykłe wyjaśnienia zagadek z przeszłości, etc. Bardzo wyraźnie widać pracę autorki nad wieloma szczegółami i pewnie to też zaowocowało świetnymi recenzjami i wynikami sprzedażowymi powieści. Przeczytać nie zaszkodzi.



Siostra (6/52)


Kolejna książka, po którą sięgnęłam tylko dzięki recenzji zapowiadającej naprawdę udany debiut pisarski. Przyznaję - jest udany!

Dodatkowo to całkiem dobry thriller. Napisany inaczej niż wszystkie przeczytane przeze mnie do tej pory. Narratorką jest siostra zaginionej - a jak się wkrótce okaże - zamordowanej młodej dziewczyny, Tess. Jej śmierć zostaje zakwalifikowana jako samobójstwo i tylko główna bohaterka, Beatrice, nie wierzy w tę wersję. Próbuje więc rozwikłać zagadkę ostatnich wydarzeń z życia Tess, odkrywając przy tym jak bardzo się z siostrą od siebie oddaliły i jak wiele o niej nie wiedziała. Mimo to Beatrice uparcie dąży do odkrycia sprawcy, podporządkowuje swoje życie temu jednemu celowi, tracąc przez to pracę, zaufanie swoich bliskich, wiarygodność. Mimo iż od początku czytelnik wie, że jednak popełniono morderstwo, to jednak obserwując zmagania Beatrice w odkrywaniu prawdy niejednokrotnie ma wrażenie, że jest bliska obłędu  i zaczyna powątpiewać w jej wersję wydarzeń. A może jednak było to samobójstwo, a całe szukanie mordercy to tylko zręczny zabieg autora, żeby zaskoczyć czytelnika rozwiązaniem zagadki?

I faktycznie, rozwiązanie jest nieoczywiste i ciekawe. Rzadko zdarza mi się, aby autor aż tak bardzo mnie zmylił. Oczywiście, post factum, jak już się zna rozwiązanie zagadki, przychodzą refleksje że przy uważnej lekturze te rzeczy mogły być przewidziane. Ale w trakcie lektury - przyznaję - szczegóły umknęły, dałam się zwieść pozorom, dzięki którym niespodzianka na końcu była tym większa.
Brawa dla autorki - debiutantki.

poniedziałek, 28 marca 2016

Akty wiary (5/52)

To jedna z książek, po które sięgnęłam w ramach dzielnicowego Dyskusyjnego Klubu Książkowego. Gwoli ścisłości, na żadne spotkanie dyskusyjne jeszcze nie dotarłam. Jakieś zawirowania osobiste i natłok pracy sprawiły, że na jakąś chwilę w ogóle przestałam mieć czas na czytanie. Lekturę "Aktów wiary" dokończyłam sporo po dniu wyznaczonym na dyskusję w miejscowej bibliotece.

I choć śledzenie kolejnych wskazań bibliotecznych w ramach DKK jest to zaledwie pół kroku w zamierzoną stronę, muszę przyznać, że to jest dobre pół kroku. Kiedy sama wybieram lektury, są one przypadkowe i często banalne (akurat leżało na półce albo była przecena w markecie gdzie robiłam szybkie zakupy, albo ktoś napisał ciekawą recenzję, albo grafik wymyślił ładną okładkę ...). Dzięki DKK sięgam po książki, które pewnie nigdy nie trafiłyby w moje ręce - autorów i pozycji jak dotąd wskazywanych w DKK najczęściej nawet nie znałam. To dotyczy także Ericha Segala, choć czytając notkę biograficzną ze zdziwieniem odkryłam, że przynajmniej słyszałam o innej jego książce ("Love story"). 

Sama powieść "Akty wiary" jest dość ciekawa. Pokazuje historię trojga młodych ludzi wychowanych w Brooklinie lat sześćdziesiątych, dwoje z nich pochodzi z ortodoksyjnej żydowskiej rodziny, jedno wychowywane jest w rodzinie katolickiej. Pochodzenie i wiara mocno wpływa na losy i wybory życiowe bohaterów. Akcja zapoczątkowana w Ameryce, wraz z bohaterami przenosi się potem do Jerozolimy, Rzymu a nawet Brazylii. Trudno napisać więcej nie zdradzając fabuły. Choć czytałam z dużym zaciekawieniem, choćby dlatego że opisywany świat był mi w pewnym wymiarze zupełnie nieznany, nie podobało mi się często przedstawianie a także zakończenie losów bohaterów. Będąc katoliczką, odebrałam historię bohatera, który odkrył w sobie powołanie kapłańskie, jako mocno spłyconą a sam obraz Kościoła skrzywiony. Zakończyłam lekturę z poczuciem, że swoich żydowskich bohaterów, w ich poszukiwaniach tożsamości i drogi życiowej, autor potraktował lepiej. Ale może ktoś wyznania mojżeszowego, czytając tę samą powieść, miałby zupełnie inne odczucia na ich temat? Na pewno doceniam tę książkę za niebanalny temat i za to, że zainspirowała mnie do szukania więcej wiedzy na temat naszych "braci starszych" w wierze. Choć z drugiej strony myślę, że ktoś przeżywający kryzys wiary, po tej lekturze mógłby się w tym kryzysie utwierdzić. Autor pokazuje bowiem wiarę, i tutaj już nie ma znaczenia które wyznanie dokładnie, głównie z perspektywy ograniczeń jakie wnosi w życie wiernych, ograniczeń, które młodsze pokolenie odrzuca. Bo choć w powieści nie brak pięknych cytatów z Pisma, bohaterowie w swoim życiu negatywnie weryfikują przekazane im treści i wszyscy szukają jakichś łatwiejszych rozwiązań. Czy lepszych? Z perspektywy zlaicyzowanego współczesnego świata pewnie tak, i w punkcie gdzie Segal kończy swoją narrację, pewnie można mieć takie wrażenie. Mnie autor do tego nie przekonał. Tak czy inaczej, w natłoku "książek o niczym" dobrze było przeczytać coś zupełnie innego.

sobota, 13 lutego 2016

Dziewczyna z pociągu (4/52)

Obiecałam sobie, że już nie będę kupować nowych książek, przynajmniej dopóki nie przeczytam wszystkich tych czekających na swoją kolej na moim własnym regale. Plus paru innych, których mieć nie muszę, wystarczy że są w dzielnicowej bibliotece. 
Ale nie wytrwałam. Lenistwo niedzielnego popołudnia połączone z chęcią odsunięcia myśli o poniedziałku zaowocowały zakupem online mojej bodajże trzeciej książki w formie ebooka. Wszystkie trzy zakupione pozycje były z gatunku "modne i głośne", i we wszytkich trzech przypadkach kupując podejrzewałam, że mogą być nieco przereklamowane... 

"Dziewczyna z pociągu" jest najlepszym z tych impulsywnych zakupów. Co prawda nie jestem zwolenniczką czytania ebooków, co być może wynika z faktu, że czytam je na ekranie mojej komórki - średnio komfortowe dla kogoś, kto lubi przewracać kartki, a we własnych książkach zaznaczać ciekawy fragmenty podkreślając je ołówkiem lub zaginając rogi kartek. 
Ale doceniłam fakt, że w torebce książki czuć nie było wcale, a i podczas lunchu w pracy udało się paręnaście stronic przeczytać.
Bardziej niż powieść zaciekawiła mnie osoba autorki. W końcu rynkowo to bardzo spektakularny debiut. Przeczytawszy kilka artykułów, głównie z prasy brytyjskiej, już wiem, że to nie do końca jest debiut. Autorka napisała przedtem kilka innych powieści, jeszcze lżejszego gatunku, pod pseudonimem. Zrobiła jednak na mnie ogromne wrażenie opowiadając (bodajże w wywiadzie dla The Guardian) o swoim zacięciu w pisaniu tej powieści, trudnościach materialnych jakie musiała pokonać i samozaparciu. Bardzo mi to imponuje, chyba dlatego, że sama chciałabym się przeorientować zawodowo, tylko nie stać mnie na podjęcie takiego ryzyka, także finansowego. Pani Hawkins łatwo nie było, ale dzięki intensywnej pracy, uporowi, talentowi i pożyczkom od taty mogła napisać tę wymarzoną książkę. Zazdroszczę. 

A sama książka? Bohaterka powieści, Rachel zmagająca się z problemami osobistymi, które niestety próbuje zalewać sporymi ilościami alkoholu, codziennie przemierza trasę dom-centrum miasta kolejką podmiejską. Obserwuje mijane domy, ludzi, szczególnie wpada jej w oko dom pewnej młodej pary. W swojej wyobraźni dopowiada sobie jak wygląda reszta życia ludzi, których obserwuje codziennie przez chwilę. Pewnego dnia na ich tarasie dzieje się coś niezwykłego, co sprawia że Rachel wkracza w życie swoich bohaterów. Życie Rachel i obserwowanej pary zmienia się w jednej chwili. Dość powiedzieć, że sprawa ma podtekst kryminalny, ktoś zaginął, ktoś jest podejrzewany, Rachel ma do odegrania dużą rolę w tej sytuacji, tylko że ... nie do końca wszystko pamięta, bo w trakcie zdarzeń była oczywiście pod wpływem sporej ilości alkoholu.

Pomysł bardzo ciekawy. Urzekło mnie to, że inspiracją były dla autorki jej własne dojazdy kolejką podmiejską do pracy. Nie polubiłam bohaterki, ale to też mi się spodobało - dlaczego nie można by czytać (i pisać) o kimś, kto jednak wywołuje pewnego rodzaju odrazę? Rozwiązanie zagadki nie było dla mnie oczywiste, tak samo jak konstrukcja wszystkich bohaterów - do dziś nie rozumiem motywów postępowania Anny. Mimo wszystko była to ciekawa lektura. Może nie aż tak, by uzasadniać to, że w USA co sześć sekund ktoś kupuje egzemplarz tej powieści, ale ciekawa, nie sztampowa, trochę inna. Autorce mogę pogratulować. W ogóle zauważam, że ostatnio cieszą mnie sukcesy innych ludzi, o ile są związane z porzuceniem przez autora innej roboty i skupieniem się na tym, do czego naprawdę ma talent :) Och, żeby się tym zainspirować tak naprawdę...

niedziela, 7 lutego 2016

Ogród Leoty (3/52)


"Ogródy Leoty" jest trzecią książką amerykańskiej autorki Francine Rivers, jaką do tej pory przeczytałam. Choć przyznaję, że przez dłuższy moment chciałam ją oddać do biblioteki, bo wydawało mi się, że dalej już nie przebrnę...

Opłaciło się przeczekać te chwile zwątpienia, bo to książka z tych mądrych i dobrych, i siejących dobro. Powieść o skomplikowanych relacjach rodzinnych, o tym jak często jesteśmy poranieni i jak ból nie pozwala nam zobaczyć sytuacji z perspektywy tej drugiej osoby. To też powieść o dojrzewaniu, mądrości i cierpliwości, o przebaczeniu i o dorastaniu do przebaczenia. A przede wszystkim, jest to powieść o miłości Boga do człowieka i relacji człowieka z Bogiem. I jeszcze kilka innych wątków, bardzo współczesnych, czasem dość kontrowersyjnych jak na przykład aborcja czy eutanazja, które autorka zgrabnie wplata w tło historii pokazując czytelnikowi więcej niż jeden możliwy punkt widzenia, a wszystko to bez odrobiny nadętego dydaktyzmu. 
Już dwie poprzednie książki pani Rivers ceniłam właśnie na to samo - za mądre i dobre przesłanie. To, co sprawiało mi trudność w czasie ostatniej lektury, to styl czy raczej sposób, w jaki autorka zdecydowała się pokazywać duchowe rozterki swoich bohaterów i ich wewnętrzne dialogi ze Stwórcą. Wytrącały mnie z rytmu lektury te wstawki, wpisane kursywą, i marzyłam o tym, by je wpiąć w fabułę, może nie ukazywać tak dosłownie, ale po prostu wpleść w opowieść tak, aby stanowiły jedną zwartą część. Nie pamiętam, jak napisane były poprzednie powieści, czy też z użyciem takiego zabiegu - ale czytałam je wiele lat temu, będąc jeszcze na fali neofickiego entuzjazmu, więc może też inaczej to wszystko do mnie trafiało.
Mimo wszystko bardzo się cieszę, że przemogłam swoją niechęć do stylu autorki i doczytałam tę powieść do końca. Warto było. 

sobota, 16 stycznia 2016

Alkoholiczka (2/52)

"Układam włosy i bach, znika pół szklaneczki. Zawsze muszę się z nimi naszarpać, więc nie żałuję sobie nagrody. Nakładam make-up, kolejny łyk. Puder, róż, pociągam haust. Ostre jak ślad po cięciu brzytwą czarne kreski na powiekach - wymagają sporo uwagi i co najmniej dwóch łyków, po jednym na każdą powiekę. Tuż przed rzęsami muszę dorobić drinka. Potem jeszcze czerwień na wargi i gotowa ja mogę ruszyć na podbój świata."

Przypadkowo sięgnęłam po tę książkę, przeczytałam na początku powyższych kilka zdań i już wiedziałam, że chcę ją mieć i doczytać do końca.
Taki banalny opis. Ot, kobieta szykująca się do wyjścia do klubu. Zdarzyło ci się to kiedyś? No jasne. Z małym domowym"biforkiem"? No a jakże!

Książka przerosła moje oczekiwania. Nie była tak łatwą lekturą jak mogłam sądzić po tych kilku pierwszych zdaniach, ale była lekturą fascynującą. Bezkompromisowa szczerość, porażający opis nie tyle samego okresu picia, co długiego okresu trzeźwienia. Najpierw zwykłej abstynencji, potem szukania swojej drogi, poszukiwań duchowych. Przemiany - długiego, bolesnego procesu pogłębiania samoświadomości, widzenia rzeczy takimi jakie naprawdę są, odzyskiwania poczucia godności, wpływu na swoje życie, konfrontowania się z problemami, noszonym głęboko poczuciem wstydu, uczenia się dbania o siebie, nowych postaw życiowych, życia tu i teraz zamiast powierzchownego trwania w oczekiwaniu na to jakieś wielkie wydarzenie, które nagle wszystko odmieni.
Byłam i nadal jestem porażona procesem trzeźwienia, jego długotrwałością i trudnością, i tym jak autorka sobie z tym poradziła. Tym jak odważnie o tym pisze, jak otwarcie pokazuje, że alkohol nigdy nie był problemem, był raczej nieudolnym sposobem radzenia sobie z problemami, a dopiero po jego odstawieniu można było zacząć te problemy dostrzegać, nazywać i mierzyć się z nimi. Nie byłam świadoma jak trudne to jest, jak długiego czasu wymaga odnalezienie tej właściwej dla siebie drogi.

Zaskoczyło mnie jak wiele dla siebie w tej książce znalazłam. Zobaczyłam w skali makro to, co bywa i moim doświadczeniem. Czyż nie zdarza mi się odkładać jakichś nieprzyjemnych spraw na nieco później? Sięgać po lampkę wina na odstresowanie po ciężkim dniu? Czy nie czekam na tę wielką miłość, która pojawi się i zmieni wszystko? "Czekanie jest stanem umysłu" - pisze autorka i nagle dociera do mnie waga tego odkrycia.

Bardzo dobra książka. Jedna ze znanych polskich psychoterapeutek pani Ewa Woydyłło stwierdziła: "zachwyciło mnie w tej książce każde słowo, każde zdanie". Mogę się pod tym podpisać.

niedziela, 10 stycznia 2016

Plany, plany...

Zauważyłam, że kilkoro z blogerów, do których z przyjemnością zaglądam, napisało deklaracje swoich planów czytelniczych - czy tych wymyślonych całkowicie niezależnie, czy tych będących udziałem w "wyzwaniu czytelniczym" wymyślonym przez kogoś innego. 
Pozazdrościłam pomysłu i też zdecydowałam się spisać to, co sobie postanowiłam na najbliższy czas.

Cel jest jeden:
Przeczytać 52 książki. Dobre książki.

Ale spośród tych książek:
- 26 (czyli połowa) będzie pochodziło z dotychczas zgromadzonych na moim regale zapasów książek nietkniętych lub ledwo zaczętych,
- 6 będzie w języku angielskim (tu postanowiłam wykorzystać moje w ogóle nie używane konto na goodreads żeby sobie monitorować postęp),
- 24 książki będą wynikiem wskazań czytelniczych w ramach dwóch Dyskusyjnych Klubów Książki, na spotkania których zamierzam uczęszczać.

Cóż, nie trzeba być genialnym matematykiem aby zauważyć, że 26+6+24 daje nieco więcej niż 52.
Czeka mnie ciekawy rok ;)


niedziela, 3 stycznia 2016

Mówisz i masz

Tak mogę chyba podsumować początek nowego roku - cóż, byłoby miło gdyby tak się toczył przez kolejnych 363 dni... 

A chodzi mi o dyskusyjny klub książkowy. Możliwość spotkania w realu z ludźmi lubiącymi książki i czytania umówionych lektur po to, by się potem dzielić wrażeniami, była moim niespełnionym marzeniem od dłuższego czasu. A dokładniej odkąd zobaczyłam taką grupkę miłośników twórczości Jane Austin w zabawnym filmie "Rozważni i romantyczni". Jakiś czas temu szukałam podobnych aktywności w necie, w bibliotece publicznej, potem zaczęłam własne wrażenia spisywać na blogu. 

I oto nagle dzisiaj odkryłam coś takiego jak zaproszenie na Dyskusyjny Klub Książki widniejące na stronie www biblioteki w mojej dzielnicy. Hurra! Pierwsze spotkanie jeszcze w styczniu. Wskazanej lektury już się wypożyczyć nie da, sprytniutko więc zajrzałam na stronę biblioteki publicznej w dzielnicy, w której mieszkałam poprzednio. Niespodzianka podwójna - książka dostępna, a poza tym ... ta dzielnica też ma swoje wydarzenie w postaci DKK. Na szczęście wybór książek się nie pokrywa, więc mając karty biblioteczne w dwóch dzielnicach mam nadzieję uczestniczyć w obu DKK bez konieczności kupowania ciągle nowych książek.

Pewnie takie spotkania biblioteczne nie będą tym samym, co kameralne grono zaprzyjaźnionych osób, ale ... kto wie? Może będzie lepiej? "Książkowo" ten rok zaczyna się naprawdę ciekawie :)


sobota, 2 stycznia 2016

Zeznanie (1/52)

Nie spodziewałam się, że nowy czytelniczy rok rozpocznę od przeczytania kolejnego thrillera i że znowu będzie to powieść Johna Grishama. Zwłaszcza po tych wszystkich słowach, które tu napisałam o rozczarowaniu książkami z tego nurtu oraz o pragnieniu czytania dobrej (czyt. lepszej) literatury.
No i czytam taką właśnie dobrą książkę, ale ponieważ nie da się jej czytać od deski do deski, to symultanicznie czytam sobie jeszcze kilka innych - w końcu tuż przed Nowym Rokiem przywlokłam z biblioteki cały stosik. 

Ponieważ Grishama znałam do tej pory głównie z filmowych adaptacji (takich jak "Czas zabijania" czy "Raport Pelikana"), szukałam na bibliotecznych półkach jakiejś powieści, której ekranizację już oglądałam. Z ciekawości sprawdzenia, czy to co mi się tak podobało było zasługą autora powieści, czy też to jednak filmowcy na bazie przeciętnego materiału zrobili majstersztyk. Niestety, znanych mi tytułów nie było, więc wzięłam to, co było - czyli "Młodego prawnika", który okazał się lekturą dla nastolatków oraz właśnie "Zeznanie".

Powieść napisana jest - jak na thriller - dość przewrotnie. Od początku wiadomo kto zabił i od początku wiadomo, że w celi śmierci czeka na wykonanie wyroku niewinny człowiek. Młody chłopak, którego plany życiowe pokrzyżował nieudolny system: policjant wymuszający zeznanie, prokurator bazujący na fałszywych świadkach, sędzia przychylna prokuratorowi, który okazuje się być jej kochankiem. Jeśli dodać do tego fakt, że akcja dzieje się na amerykańskim południu, uwięziony chłopak jest czarny, ofiara była młodą białą dziewczyną, zaś ława przysięgłych składa się wyłącznie z białych, zyskujemy dodatkowy klimat niesprawiedliwości i napięć na tle rasowym. Kilka dni przed wykonaniem wyroku ujawnia się prawdziwy morderca, perspektywa bliskiej śmierci na raka sprawia, że chce on publicznie się przyznać i w ten sposób ocalić niewinnie skazanego. Powieść jest więc zapisem walki z czasem oraz skomplikowanym systemem wymiaru sprawiedliwości, reprezentowanym przez ludzi, których doraźne interesy własne niekoniecznie skłaniają do chętnego przyznania się do błędu, popełnionego zresztą na wielu etapach apelacyjnych. 

Po przeczytaniu takiej powieści jestem w stanie zrozumieć, dlaczego autor sprzedaje miliony egzemplarzy. Powiedzieć, że to zręcznie napisany thriller, to trochę za mało. Dynamiczna akcja, wyraziste postaci, napięcie i zaskakujące zwroty niemal aż do ostatniej strony - świetne, naprawdę od bardzo dawna nie zdarzyło mi się zarwać nocy tylko po, by doczytać książkę. Oczywiście, jako czytelnik z innej rzeczywistości geograficznej, politycznej, społecznej jakim jestem, miałam kilka sytuacji kompletnego zdziwienia - można się naprawdę pogubić w jurysdykcjach stanowych i federalnych, można nie rozumieć różnic między taką ilością kościołów protestanckich, jakich członkami są poszczególni bohaterowie oraz różnic między tymi wyznaniami. Z perspektywy nauczania kościoła rzymsko-katolickiego, który jest mi bliski, pewne sformułowania w ustach pastora wywołały zdumienie. Można się po zakończonej lekturze zastanawiać nad rzeczywistymi motywami ujawniającego się po latach mordercy i wiarygodnością tego w kontekście całej, znanej już fabuły. Ale nawet mnie, momentami sceptyczną czytelniczkę, pochłonął klimat teskańskiego miasteczka, historii niesprawiedliwości i walki o oczyszczenie dobrego imienia skazanego chłopaka. Fajna powieść.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...